p

Roman Kuźniar*

W odpowiedzi Janowi M. Rokicie i Zdzisławowi Krasnodębskiemu

Uroda polskiej myśli i kultury politycznej nie zawsze sprzyja porządnemu myśleniu, a co za tym idzie uważnemu diagnozowaniu oraz klarownemu formułowaniu interesów i celów polskiej polityki. Owa wątpliwa uroda wyraża się w nieustannej szarpaninie i gorączce, z jakimi mamy do czynienia w obrębie naszej klasy politycznej. Okres od 1990 roku jest klinicznym przykładem tego stanu. Jedyną formacją polityczną, która przetrwała ten okres bez zmiany nazwy i programu jest PSL (byłe ZSL). Cała reszta była trawiona procesem "jednoczenia przez podział", walką o przetrwanie, o "dietetyczne" dotrwanie do końca pełnej kadencji, nawiązywaniem i zrywaniem koalicji, które miały temu służyć, żarliwym kontestowaniem i poniżaniem przeciwnika. Tymczasem ośrodkiem dojrzewania i krystalizowania myśli politycznej są z reguły wielkie formacje polityczne, których ciągłość pozwala na kształcenie kadr, systematyczną pracę programową, czytanie i myślenie pozbawione nerwowej doraźności. Jeśli takie warunki nie istnieją, myślenie ogranicza się często do wytrychów, haseł, sloganów, mitów i stereotypów wziętych z historii czy pobieżnej lektury. Niedostatki myślenia nadrabia się wojowniczością, licytowaniem niezłomności (do następnego przesilenia, po którym następuje zgniły kompromis) czy typowymi dla polskiej przyrody politycznej "pojedynkami na miny", przypominającymi słynną walkę Kisielewskiego z Miłoszem na marginesie noblowskiej uroczystości w 1980 roku. W miejsce poważnego namysłu pojawia się gąszcz konstrukcji, które wprawdzie odwołują się do pojedynczych faktów czy opinii, ale najczęściej ignorują rzeczywistość w jej całości i złożoności. Spiętrzenie hipotez i spekulacji niszczy klarowność obrazu i przesłania. I nie wiadomo, czy więcej w tym - jak mawiał Dmowski - "lenistwa myśli politycznej u Polaków", czy też problemem jest nadmiar "nieinteligentnych intelektualistów". Zakazane jest zwłaszcza w polskim myśleniu politycznym wskazywanie na własne słabości, błędy czy zaniechania. Postawa ta dotyczy w szczególności stosunku do Niemiec. Nic nie może rzucić cienia na przejrzysty schemat: "brzydki Niemiec" kontra słabszy wprawdzie, ale bezsprzecznie bardziej pod każdym względem cnotliwy Polak. Kto się odważy spojrzeć na własne zaniechania czy błędy, tego natychmiast zalicza się do obozu "białej flagi", wokół którego odprawiane są wojenne tańce albo maszerują zwarte szeregi "żołnierzy królowej Madagaskaru".

Reklama

Przykro to mówić, ale w tę właśnie tradycję postanowił wpisać się swoim tekstem "Polska i nowe niemieckie mocarstwo" Jan M. Rokita ("Europa" nr 6 z 10 lutego br.). Wyróżnił on mianowicie w naszym obecnym podejściu do niemieckiego wyzwania dwie postawy: pierwszą, "postawę pretensji" oraz drugą - "postawę krytyki". Ta druga rzekomo "obarcza politykę polską za złe skutki obnażonej dysproporcji mocy między Polską a Niemcami". Jej zwolennicy (m.in. Zdzisław Najder i niżej podpisany) "nie chcą prowadzić dyskursu o skutkach wynikających z ujawnionej dysproporcji mocy". Kończąc charakterystykę tej niechlubnej postawy, Rokita stawia dramatyczne niemal pytanie: "Czy więc po prostu krytycy nie chcą widzieć rzeczywistości?". Przyznaję szczerze, że o ile odpowiada mi towarzystwo, w którym się znalazłem (prof. Najder), o tyle nie odpowiada mi fałszywa postawa, którą mi się przypisuje. Nigdy nie ukrywałem, że jako osoba zajmująca się studiami strategicznymi za trafną uważam myśl autorstwa francuskiego (o zgrozo!) klasyka tej dyscypliny Jeana-Paula Charnaya: "Obrona musi być obecnie postrzegana nie tyle jako przeciwdziałanie możliwym zagrożeniom zewnętrznym, lecz przede wszystkim jako poszukiwanie i analiza własnych słabości w celu ograniczenia ich wpływu na nasze bezpieczeństwo". Ta myśl ma oczywiście szersze zastosowanie. Nie znaczy to, że należy ignorować zagrożenia, ale zamiast skupiać się na tropieniu podstępnych wrogów, warto pracować nad sobą, także poprzez ujawnianie i eliminację słabości. Rozumiem, że o wiele bardziej wdzięczne (i jakże patriotyczne!) jest zamawianie czarów przeciwko Steinbach i Schröderowi niż praca własna, ale cóż, tak właśnie rozumiem sens dojrzałej polityki polskiej. Poza tym jest również tak, że człowiek wolny zawsze będzie w stanie dostrzec własny błąd i słabość, ludzie zaś pozbawieni tego atrybutu zawsze u innych będą szukać winy za swoje problemy i niepowodzenia.

Prawdę mówiąc, trudno jest odnieść się w pełni do tekstu Jana M. Rokity. Jest to wywód meandryczny i powikłany. Jego autor łatwo żongluje datami i cytatami odnoszącymi się do różnych epok i okoliczności. Odnajdowane pomiędzy nimi związki czasem zapierają dech (jak między utratą Smoleńska i bałtycką rurą). Gdyby chcieć iść tym tropem, w odpowiedzi musiałaby powstać tak zwana krzywa zająca i psa. Nie jestem jednak specjalistą od political fiction, a jedynie analitykiem o konserwatywnym światopoglądzie (z tych konserwatystów, którzy uważają, że polityka podlega osądowi moralnemu i nie rozgrywa się poza dobrem i złem).

Ujawnia się wszakże w tym tekście problem, przy którym warto się zatrzymać. Jan Rokita przybiera chyba mimo woli pierwszą z wyodrębnionych przez siebie postaw (choć sam nie jestem przekonany co do trafności jego "typologii") - postawę pretensji. Chodzi mianowicie o pretensję, że Niemcy nie chcą odpowiadać polskim wyobrażeniom o ich roli w Europie, nie chcą prowadzić polityki akceptowanej w Warszawie i nie są "dobrymi Niemcami". Charakterystyczny dla tej postawy ciąg dalszy brzmi: skoro nie jest idealnie, jest fatalnie. To także bardzo polskie myślenie skrajnościami. Niektórzy z radością witają pojawienie się "złego Niemca" (Schrödera), złych Niemców czyhających na polską własność i niemogących pogodzić się z granicą na Odrze i Nysie, próbujących razem z Francuzami narzucić Europie "dyktat" ("dyktat francusko-niemiecki" to ulubiony wytrych nie tylko Jana Rokity). Aby podnieść rangę tych zagrożeń, trzeba je jakoś zdemonizować. Pod tym względem "postawa pretensji" wykazuje niezrównane mistrzostwo. W tekście Rokity aż roi się od tego rodzaju strachów na Lachy. Być może najwdzięczniejszym jest "wrażenie" autora, że "po 200 latach Napoleon ponownie wkroczył do Berlina". Chodzi o ocenę "elizejskiego dyktatu" wobec Europy A.D. 2003. Reszta Europy - Luksemburczycy, Duńczycy czy Węgrzy - nie mają takiego wrażenia. Nie szkodzi. W Polsce wrażenie to ogromna siła - często zastępuje ono rzeczywistość. Jan Rokita nie pierwszy raz tworzy wrażenia, a następnie walczy z nimi jak z wiatrakami albo buduje zamki na lodzie i każe nam za nie umierać. Wrażenia należy zostawić literaturze.

Reklama

Problem w tym, że jeśli opisane przez Rokitę postawy rzeczywiście pojawiają się za Odrą w śladowym wymiarze, to nie mają większego wpływu na realną politykę. Należy je rejestrować, a jeśli trzeba, reagować - zawsze jednak na miarę ich realnego znaczenia. Nie może być przecież tak, że dwadzieścia kilka niemieckich skarg w Strasburgu, o których każdy prawnik wie, że są nie do rozpatrzenia, zaczyna być pretekstem do narodowej histerii. Kiedy w polskim Sejmie spora grupa posłów ogłosiła zamiar ustawowego uczynienia Chrystusa królem Polski, nikomu w Watykanie nie drgnęła powieka. Już Miłosz pisał: "wariat na swobodzie największym nieszczęściem jest w przyrodzie". Głowa państwa nie może reagować na szyderstwa podrzędnego karykaturzysty. Zniszczenie takiego kpiarza należy zostawić dobrym felietonistom, a tych rzeczywiście w Polsce mamy wielu. Trzeba znać proporcje.

Przedstawiciele "postawy pretensji" (w tym także Jan Rokita), doszukując się przyczyn pogorszenia klimatu w stosunkach polsko-niemieckich, jednogłośnie wskazują na sprzeciw Berlina wobec wojny w Iraku. Problem oczywiście tkwi w tym, że Polska uznała jej zasadność i u boku Ameryki ochoczo wzięła w tej wojnie udział. Pomijam już fakt, że Polacy są ostatnimi, którzy powinni namawiać Niemców do udziału w wojnie, bo wojna zawsze budzi wojennego ducha, a nie chciałbym, by odrodził się on akurat u naszych zachodnich sąsiadów. Wiemy jednak, że była to od początku wojna zła. Teraz dodatkowo okazuje się, że jest to wojna "brudna". Waszyngton przyznaje, że została wywołana na podstawie fałszywych przesłanek, na podstawie zmanipulowanych informacji, na podstawie wytworzonego sztucznie wrażenia o irackim zagrożeniu. Niezależnie od oceny naszych racji na rzecz tej wojny, Niemcy i inne państwa miały prawo w tej kwestii mieć inne stanowisko. I nie było ono manifestacją antyamerykanizmu, jak wielu komentatorów chce zbyt łatwo to wytłumaczyć. Był to opór przeciwko złej wojnie. Tylko tyle i aż tyle. Była też cena tej odmowy. Przypomnijmy waszyngtońskie dictum z tamtego czasu: "Rosjanom wybaczyć, Niemców zignorować, Francuzów ukarać". Polska wybrała inaczej, ale powinniśmy dziś uczciwie oceniać wybory innych. Nie ułatwiajmy sobie diagnozy, bo w ten sposób zastawiamy na siebie pułapki. To nie Schröder ani Chirac byli pionierami porozumienia z Putinem. Pierwszym był prezydent Bush, który w oczach Putina zobaczył duszę "szczerego demokraty". Później to premier Tony Blair posłużył się słowami, których jego wielka poprzedniczka Margaret Thatcher użyła w odniesieniu do Gorbaczowa: "Z tym człowiekiem można robić interesy". Dla polemicznej wygody nie oszukujmy samych siebie ani naszych czytelników. Koniunkturalne porozumienie Paryż-Berlin-Moskwa pojawiło się dopiero w kontekście wojny z Irakiem i innych nieprzyjemnych akcentów w polityce amerykańskiej administracji. To było zastosowanie odwiecznego mechanizmu poszukiwania równowagi w obliczu hegemonicznych dążeń któregoś z mocarstw. Mocarstwa postępują tak niezależnie od ustrojów, jakie reprezentują. Może nam się to nie podobać, ale mamy tu do czynienia z mechanizmem obiektywnym i ponadczasowym. To była reakcja, a nie inicjatywa. O takich elementarnych rzeczach warto pamiętać.

Okazją do napisania tekstu Jana Rokity było wydanie świetnej kolekcji artykułów i esejów Zdzisława Krasnodębskiego zatytułowanej "Zmiana klimatu". Tytuł całości, na którą składają się teksty obejmujące szeroką gamę zainteresowań Krasnodębskiego, pochodzi od artykułu odnoszącego się właśnie do stosunków polsko-niemieckich. Jest im poświęcona jedna z trzech części jego książki. Zmiana klimatu w stosunkach polsko-niemieckich jest bezsporna. I dość zgodnie identyfikujemy jej przyczyny: spory o konstytucję UE, wojna w Iraku, przemiany w świadomości niemieckiej wyrażające się w elementach polityki historycznej tego kraju, a także pojawienie się idei Centrum Wypędzonych i roszczeń grupy nazywającej się Pruskim Powiernictwem. Najciekawsze są naturalnie rozważania Krasnodębskiego dotyczące nowych zjawisk w świadomości niemieckiej, a także trudności Niemców z przełamaniem czy odrzuceniem kiepskiego stereotypu Polaków. Chodzi mianowicie o to, że zmiana niemieckich stereotypów na temat Polaków, tworzonych od końca XVIII wieku aż po upadek komunizmu, postępuje zbyt wolno i nie odzwierciedla w wystarczającym stopniu zmian, jakie zachodzą w samej Polsce. Sądzę - choć nie jestem tu ekspertem - że ocena Krasnodębskiego jest rzetelna. Boli go (mnie również), że mamy do czynienia z asymetrią we wzajemnym postrzeganiu. O ile w Polsce obraz Niemiec i Niemców ulega znaczącej poprawie, o tyle po drugiej stronie Odry dzieje się tak jedynie w niewielkim stopniu. O ile pierwsze zjawisko cieszy (jako zmiana spojrzenia na bardziej realistyczne), o tyle drugie rzeczywiście musi martwić.

Pytanie, co z tego wynika. No właśnie. Zdzisław Krasnodębski także zdaje się przyjmować pierwszą z wyodrębnionych przez Jana Rokitę postaw - postawę pretensji i frustracji (niech mi autor wybaczy, jeśli moja percepcja nie jest w pełni poprawna). Te frustracje obejmują zresztą nie tylko stereotypy, ale także politykę niemiecką, która nie odpowiada polskim oczekiwaniom i którą trudno nam uznać za niezagrażającą naszym własnym interesom. Krasnodębski idzie jeszcze dalej - a to zaczyna już budzić mój niepokój i sprzeciw. Deklaruje bowiem, że lansowana przez ministra Skubiszewskiego koncepcja "polsko-niemieckiej wspólnoty interesów" była ułudą. Twierdzi, że pławienie się w komforcie wynikającym z tej koncepcji przez znaczną część polskich elit w latach 90. było błędem. Mój sprzeciw wobec takiego postawienia sprawy bierze się stąd, że "polsko-niemiecka wspólnota interesów" nigdy, zwłaszcza u prof. Skubiszewskiego, nie była stwierdzeniem istniejącej już rzeczywistości, tylko trudnym zadaniem do wykonania dla obu stron. W przypadku Polski jest to zadanie i wyzwanie, któremu trzeba sprostać, bo leży ono w naszym narodowym interesie. Zadanie na pokolenia, a nie na jedną dekadę (lat 90.). Tandem Mazowiecki-Skubiszewski postawił to zadanie w taki właśnie sposób, bo w ich przekonaniu po historycznych przemianach lat 1989-90 i w świetle wcześniejszych doświadczeń taka wspólnota była możliwa i konieczna - po raz pierwszy w historii naszych stosunków dwustronnych.

Odczuwając dziś przez pryzmat tamtej koncepcji niedostatki i trudności w polsko-niemieckim pojednaniu i stosunkach międzypaństwowych, co chcemy zaproponować w zamian? Naszą politykę historyczną rozumianą jako wykorzystywanie "nieczystego sumienia" Niemców? Ktoś mógłby powiedzieć: good luck! Ja nie mogę, ponieważ uważam, że jeśli to będzie kluczem do ułożenia stosunków z Niemcami, to wkrótce znajdziemy się w ślepym zaułku. Jak się zdaje, już zresztą weń wchodzimy. Jan M. Rokita wytyka mi mój pogląd o wtargnięciu "zwulgaryzowanej wersji polityki historycznej" do naszego rozumienia stosunków z Niemcami. Tak, istotnie tak uważam. Posługuję się nawet terminem "histopolityka", przez podobieństwo do geopolityki - która jest raczej alchemią niż wiedzą. Tak jak istnieje różnica między geopolityką (deformacją myślową) a uprawnioną obecnością świadomości geograficznej w polityce (czynnika geopolitycznego), tak samo istnieje różnica między uprawnioną i pożądaną obecnością pamięci i świadomości historycznej w myśli i praktyce politycznej a jej zniekształconą wersją, która u nas często sprowadza się do eksponowania jedynie martyrologiczno-heroicznych wątków w naszej historii - z silnym podtekstem roszczeniowym. Polega on z grubsza na tym, że Europa (zwłaszcza Niemcy) musi nam teraz zapłacić, bo nam się zwyczajnie należy. Odrzucam takie rozumienie polityki historycznej. Bardziej odpowiada mi jej trudniejsza wersja, gdzie historia jest ciężką lekcją, którą odrabiamy po to, byśmy mogli być nie tylko bardziej dumni (choć nie butni!), ale i mądrzejsi. W takim ujęciu zabory to nie tylko efekt spisku trzech sąsiadów, ale i gorzkiej myśli wyrażonej przez Józefa Piłsudskiego: "Nieraz myślałem sobie, moi panowie, że tak wstrętnej prawdy żadne państwo nigdy w swoim życiu nie miało", iż w chwili upadku Polski "ludzie dzielili się pomiędzy sobą tylko tym, od kogo pensję brali, czy od protektorki Polski - imperatorowej Katarzyny, czy od przyjaciela Polski - Fryderyka Wielkiego, czy od trzeciej konkurentki - Marii Teresy". W takim ujęciu Powstanie Warszawskie to nie tylko bezprzykładne bohaterstwo powstańców oraz niewysłowiony dramat mieszkańców Warszawy, ale i poważne błędy w kalkulacji strategicznej. I typowe dla naszego myślenia kardynalne błędy odnoszące się zarówno do oceny sytuacji wokół Warszawy, jak i sytuacji międzynarodowej (postawy sojuszników). Trzeba nie tylko umieć docenić to pierwsze, ale także mieć odwagę zmierzyć się z tym drugim. I warto wiedzieć, kiedy Powstanie się zakończyło. Dla Władysława Bartoszewskiego, historyka i uczestnika Powstania, zakończyło się ono w 1944 roku - później prof. Bartoszewski pracował na rzecz pojednania polsko-niemieckiego. Dla wielu młodych zwolenników specyficznej wersji polityki historycznej trwa ono nadal (kompleks spóźnionego powstańca). Ja wolę tę wersję, którą zarysował niedawno marszałek Sejmu Marek Jurek w wykładzie inauguracyjnym "Polityka i historia" w Akademii Dyplomatycznej (1 lutego br.). I boleję, jak Piłsudski przed laty, że Polacy "z trudem zdobywają się na prawdy mocne, silne i samodzielne". A szkoda, bo nasz stosunek do Niemiec wymaga oparcia się na prawdach "mocnych i samodzielnych", a nie na karkołomnych spekulacjach czy ezoterycznych ideach geopolitycznych (np. "rekonstrukcja Europy Środkowo-Wschodnio-Północnej"), których nikt poza ich autorami nie rozumie. Aby dzisiaj sprostać wyzwaniu, jakim są Niemcy, potrzebny jest wysiłek cywilizacyjny, a nie brnięcie w koncepcje zmiennych aliansów rodem z pierwszych dekad poprzedniego stulecia.

Nie ma złotej recepty ani kamienia filozoficznego, który sprawi, że Niemcy będą odpowiadać naszym oczekiwaniom. To my musimy sprostać wyzwaniom, które stoją przed Europą. Czas wymachiwania szabelką - dzięki Bogu - się skończył. Potrzebny jest postęp cywilizacyjny, sprawne państwo, wykształcone i dostatnie społeczeństwo oraz aktywna i rzetelna polityka zagraniczna - otwarta na Europę i współtworząca naszą europejską ojczyznę. Potrzebne są też dobre stosunki z USA i Francją, a także z innymi sąsiadami Niemiec, którzy także mają swoje powody do tego, by się Niemcom uważnie przyglądać. Oni są nie mniej dumni niż my i na żaden "dyktat" nie pozwolą. Powtórka z 1683 ani 1920 roku nam nie grozi. Jeśli pozbędziemy się kompleksów, niepotrzebne też będą "gesty Kozakiewicza", do których mamy w ostatnich latach skłonność także w polityce zagranicznej. To jest zadanie na dziesięciolecia. I na szczęście, znaczna część tego zadania może być wykonana wespół z Niemcami, a nie przeciwko nim. Obrona historycznej pamięci i tożsamości nie musi polegać na rozpoczynaniu każdego politycznego spotkania z Niemcami od przypominania obrony Głogowa. I niech żaden "zły Niemiec", prawdziwy czy wyimaginowany, nie przesłoni nam prawdy, że dobre stosunki z naszym zachodnim sąsiadem leżą w naszym narodowym interesie - ze względów dwustronnych, europejskich, atlantyckich, a także ze względu na relacje z Rosją. To wymaga wielkiej inwestycji z naszej strony. Stałe przypominanie Niemcom o ich "nieczystym sumieniu" jest słabym fundamentem pod taką inwestycję. O jej detalach warto rozmawiać, o strasznych "wrażeniach" - nie.

Roman Kuźniar

p

*Roman Kuźniar, ur. 1953, politolog, specjalista w zakresie stosunków międzynarodowych, profesor Uniwersytetu Warszawskiego. W latach 1994-1998 pełnił funkcję chargé d'affaires w Stałym Przedstawicielstwie RP przy Biurze ONZ w Genewie. Do 2002 roku był dyrektorem Departamentu Strategii i Planowania Polityki Zagranicznej MSZ, w latach 2005-2007 dyrektor Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. Autor wielu publikacji z zakresu prawa międzynarodowego i polityki zagranicznej RP, m.in.: "Prawa człowieka. Prawo, instytucje, stosunki międzynarodowe" (2000) oraz "Polityka i siła. Studia strategiczne - zarys problematyki" (2005). W "Europie" nr 38 z 23 września ub.r. opublikowaliśmy jego tekst "USA jako sojusznik".