Szpital MSWiA w Warszawie zakażał pacjentów groźną odmianą gronkowca przez dobre kilka miesięcy. Mimo że istniało zagrożenie epidemią, ordynator nie ruszył nawet palcem, żeby zadbać o bezpieczeństwo chorych - donosi "Życie Warszawy".
Efekt? Ucierpiało nawet kilkunastu pacjentów. "Mam kontakt z 12 osobami, które zostały zakażone w szpitalu MSWiA. Dotąd doniesienia złożyło pięciu chorych, kolejni chcą to zrobić" - wyjaśnia gazecie pacjent ze Strzegomia, który pierwszy zgłosił sprawę na prokuraturę.
Mężczyzna przeszedł w placówce półgodzinny zabieg. Trzy tygodnie po powrocie do domu pojawiły się powikłania. Miał bóle i, jak się później okazało, stan zapalny spowodowany zakażeniem. Teraz ma ubytki w kościach. Czeka go kolejna operacja.
Najwięcej chorych zakaziło się niebezpieczną bakterią jesienią ubiegłego roku. Jedna z pacjentek kilka dni po operacji kręgosłupa wyszła do domu. "Nie miałam jeszcze zdjętych szwów. Rano obudziłam się i z przerażeniem zauważyłam, że leżę w jakimś dziwnym płynie. Kiedy wstałam, lunęło mi z rany na plecach" - zdradza w dzienniku Anna z Warszawy. Znów wylądowała na bloku operacyjnym. Została zakażona najbardziej oporną na leczenie odmianą gronkowca. Domaga się od placówki odszkodowania.
Inna chora spędziła w warszawskiej klinice siedem miesięcy. Już po pierwszej operacji wdało się zakażenie. "Przyszłam o własnych siłach, a teraz jestem sparaliżowana, przykuta do łóżka i całkowicie zależna od bliskich" - tłumaczy zrozpaczona kobieta w gazecie. Nie wiadomo, czy kiedykolwiek stanie na nogi, ma pogniłe kręgi w kręgosłupie i ciężkie, na razie uśpione zakażenie.
Możliwe, że jedna z pacjentek przypłaciła pobyt w szpitalu MSWiA życiem. "Miała ataki padaczki, lekarka namawiała ją do operacji, mówiąc, że po zabiegu ataki ustaną" - wspomina jej zrozpaczona matka w dzienniku. Jednak po operacji jej stan pogarszał się z dnia na dzień. Niedawno zmarła.
Teraz sprawą zajmie się prokuratura. Chodzi o narażenie na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia lub zdrowia pacjentów.