Starszy sierżant Gambold Azzaya. Spokojny, opanowany, zdyscyplinowany. 18 lutego 2004 roku o szóstej rano pełnił wartę w bazie Charlie w Iraku. Około siódmej w jej kierunku ruszyły dwa samochody nafaszerowane trotylem. Zamiar terrorystów był prosty: wjechać do bazy, wysadzić w powietrze, co się da. Taki scenariusz zamachów stosowali już wcześniej.
Azzaya był 100 metrów od rozpędzonych pojazdów. Nie namyślając się wiele, wystrzelił w kierunku pierwszego z nich. Kierowca zginął na miejscu. Auto eksplodowało, niszcząc mur otaczający bazę. Chwilę później strzelił do drugiego samochodu. Gdy ranny terrorysta wyskoczył z szoferki, pojazd, w którym było około 700 kg ładunku wybuchowego, wybuchł z ogromną siłą.
"Pierwszy wybuch miał średnią siłę, myśleliśmy, że to zamach moździerzowy. Drugi był bardzo silny, po całej bazie przeszła potężna fala uderzeniowa" - opisuje pułkownik Piotr Patalong, wówczas dowódca batalionowej grupy bojowej, obecnie dowódca GROM.
Odczuli ją wszyscy w promieniu pół kilometra. "50 metrów od wybuchu budynki zniosło z powierzchni ziemi, w promieniu 200 metrów popękały ściany. Meble i szyby rozsypały się w drobny mak. Gdyby te pojazdy wjechały na teren bazy, byłyby setki ofiar. Nie wiem, ile osób doznało urazów psychicznych" - mówi.
Odłamki szkła raniły 12 polskich żołnierzy, którzy trafili do szpitala. Grupa bojowa pułkownika Patalonga ruszyła na pomoc Irakijczykom mieszkającym tuż za murem bazy. Na skutek wybuchu zginęło sześciu z nich, 44 zostało rannych.
Sierżant Azzaya częściowo stracił słuch. "Myśmy wtedy całkiem nie mogli się z nim dogadać. Niczego nie słyszał. Porozumiewaliśmy się na migi" - wspomina Patalong. Gambold Azzaya po udaremnieniu zamachu dostał polski Srebrny Krzyż Zasługi.