"Po burzliwej niedzieli jestem jeszcze <wczorajszy>, ale ręce palą mi się do roboty" - tłumaczył Zygmunt K. dozorcy na bramie, starając się ukryć wystającą z kieszeni butelkę piwa.
Dozorca był nieubłagany, ale Zygmunt K. nie dał za wygraną. Wszedł na teren od tyłu, przez nikogo niezauważony i ruszył zygzakiem w kierunku wysokiego na 72 metry komina. Droga na szczyt zajęła mu pół godziny. O siódmej rano usadowił się na samej krawędzi, a załoga cegielni zamarła - pisze "Fakt".
Produkcja szła już pełną parą, komin dymił na całego, ale Zygmuntowi K. to wcale nie przeszkadzało. "Dajcie mi pracę i piwo! Żądam podwyżki dla załogi" - wykrzyczał swoje postulaty i czekał. Za nic nie chciał zejść, groził, że skoczy jeśli przyjedzie policja. Do desperata wezwano więc oddział strażaków z Radzionkowa zajmujący się ściąganiem ludzi z wysokości. Przyjechał też policyjny negocjator.
"Szkoda życia" - przekonywał go psycholog. "Będę walczył do końca!" - odwrzaskiwał mu Zygmunt K. stanowczo. Jednak po trzech godzinach zmęczony ustąpił. O 10.00 strażacy za pomocą dźwigu z wysięgnikiem ściągnęli szaleńca na ziemię. Zygmunt K. od razu trafił do izby wytrzeźwień. Dzisiaj weźmie go w obroty policja - pisze "Fakt".