Z powodu braku pieczątki 8-letni Sylwek mógł już nie żyć. Załamanej matce chłopca pomogli na szczęście obcy ludzie, sprowadzając ratujący chłopca specyfik z zagranicy. Niestety, wczoraj kobieta dowiedziała się, że ta sama choroba zaatakowała jej drugiego synka, 6-letniego Kryspina.

Sylwek jeszcze kilka miesięcy temu był radosnym, energicznym chłopcem. Śmiertelna choroba spowodowała, że dzisiaj wegetuje jak roślina - czytamy w dzienniku. "Najpierw lekarze z Koszalina i Kołobrzegu nie mogli postawić właściwej diagnozy" - opowiada matka chłopca Katarzyna Lipska. "Dopiero w lutym ustalono, że synek choruje nie na zapalenie mózgu, tylko na adrenoleukodystrofię. Jedyny specyfik, który może mu uratować życie, to tzw. olej Lorenza" - wyjaśnia.

Kolejne miesiące to dla Katarzyny Lipskiej koszmar. Rozpoczęła starania o specyfik, który w Polsce jest niedostępny. Trzeba go sprowadzać z zagranicy. "To była walka z czasem" - relacjonuje. "Olej miał załatwić lekarz z Centrum Zdrowia Dziecka. Okazało się jednak, że nie może tego zrobić, bo synek nie jest pacjentem szpitala. W gdańskim hospicjum, do którego trafił Sylwek, tłumaczyli, że lek musi sprowadzić Warszawa" - opowiada.

Stan chłopca pogarszał się z tygodnia na tydzień. W końcu Katarzyna Lipska wysłała pismo z prośbą o olej, podpisane przez kołobrzeskiego pediatrę, do Ministerstwa Zdrowia. Jednak urzędnicy ministerstwa odmówili przyznania leku z powodu braku pieczątki szpitala, który leczy chłopca. Jak wyjaśnia gazeta, nikt takiej pieczątki nie przystawił, bo Sylwek nie jest pacjentem żadnego szpitala. Po powrocie z hospicjum, leży w domu.

W ratowanie Sylwka włączyły się zupełnie obce osoby z całej Polski. Jednym z najbardziej zaangażowanych okazał się Leszek Majda z wydziału spraw społecznych Urzędu Miasta w Kołobrzegu. To on odnalazł chorego na adrenoleukodystrofię Maćka z Częstochowy i skontaktował się z jego rodzicami. Dzięki temu w ciągu kilku dni sprowadzono kilka butelek oleju Lorenza. Za lek zapłacili sponsorzy - informuje "Głos Koszaliński".







Reklama