Grupa ortodoksyjnych Żydów nie potrafiła zrozumieć, dlaczego strażnicy nie pozwalają im zwiedzać obozu. Nie przekonały ich zamknięte furtki i napisy mówiące, że muzeum jest zamykane o godz. 18.00.

Najpierw zdjęli z zawiasów jedną z bram do obozu. Potem wyłamali kłódkę z drzwi do baraku nr 14. 35-osobowa grupa zwiedziła go, a potem wyszła przez inną furtkę, którą także wyjęła z zawiasów. Interweniowała ochrona. Niepokorną wycieczkę zatrzymano. Strażnicy od razu poinformowali o skandalicznym zachowaniu wycieczki dyrektora muzeum, zawiadomiono też policję i prokuraturę. O zajściu dowiedziała się szybko ambasada Izraela.

Na rozmowy z Żydami przyjechał dyrektor muzeum w KL Lublin. Ale dyrektorowi trudno było się z grupą porozumieć. Wśród ortodoksyjnych Żydów prawie nikt nie mówił po angielsku. Z grupą nie było polskiego przewodnika.

Reklama

Policja, obserwując całe zajście, starała się załagodzić sytuację. Podkomisarz Witold Laskowski z lubelskiej policji mówił, że Żydzi wystraszyli się incydentem, który sami wywołali. Sytuację załagodzono dopiero po kilku godzinach.

Wycieczka zgodziła się na pokrycie kosztów wszelkich strat. Jak poinformował wicedyrektor Państwowego Muzeum na Majdanku Grzegorz Plewik, straty wyniosły 400 dolarów. Żydzi wpłacili tę sumę na miejscu i odjechali do Warszawy.

Policja nikogo nie zatrzymała. Skończyło się na spisaniu danych wszystkich Żydów, którzy wywołali zamieszanie w obozie. "Cały incydent polegał na nieporozumieniu" - podsumował podkomisarz Laskowski.

"Pracuję tu 12 lat, do muzeum przyjeżdża 80 tys. zwiedzających rocznie, ale po raz pierwszy spotykam się z wypadkiem, żeby ktoś tu się włamywał i zwiedzał" - powiedział po wyjeździe Żydów Grzegorz Plewik.

Co dalej z niepokorną wycieczką? Plewik powiedział, że całą sprawę uważa za załatwioną. "Na takie rozwiązanie zgodziła się policja i prokurator. Szkody nie są duże. To był pożałowania godny incydent" - podkreślił.