"Gazeta Wyborcza" powołuje się na anonimowego informatora. Według jego relacji, syn Eugeniusza Wróbla chciał dostać pieniądze na wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Wcześniej już tam był i teraz postanowił wrócić. Jednak ojciec odmówił mu sfinansowania tego wyjazdu.

Reklama

Policjanci wiedzieli, że ostatnią osobą, która widziała byłego wiceministra, był jego syn. Mężczyzna miał jednak zeznać, że otworzył ojcu bramę, kiedy wychodził z domu i więcej go nie widział.

"Syn twierdził, że po godzinie wyszedł i pojechał do swojego mieszkania w Katowicach, a ojca nigdzie nie widział. Zastanawiające było jednak to, że do wieczora nie odbierał telefonów od zaniepokojonych zniknięciem wiceministra matki i sióstr" - mówi informator dziennika.

Śledczy sprawdzili, gdzie do bazy telefonii komórkowej logował się aparat 30-letniego syna Eugeniusza Wróbla. Okazało się, że wcale nie pojechał do Katowic, tylko kręcił się po Rybniku. Kiedy w domu byłego wiceministra znaleziono ślady krwi, mężczyzna został zatrzymany. Podczas rozmowy z policjantami miał się przyznać do zabójstwa.

Reklama

Prokuratorzy jednak nie postawili jeszcze oficjalnie żadnego zarzutu synowi Wróbla. Dlatego były wiceminister wciąż jest uznawany za zaginionego, a jego syn jest tylko podejrzewany, a nie podejrzany o morderstwo. Śledczy z Rybnika w krótkim wystąpieniu potwierdził tylko, że teraz śledztwo jest kontynuowane z założeniem, że Eugeniusz Wróbel nie żyje.

Według nieoficjalnych informacji gazety, 30-latek po zabójstwie, poćwiartował ciało ojca, zawinął w tapety i wrzucił do zbiornika przy Elektrowni Rybnik.