Kloaka. Kanał. Syf. Mógłbym wyliczać tak jeszcze długo. Polskie państwo nie daje nam nic i nic od niego nie chcemy. Niech nas zostawi w spokoju - Antrax, 26-letni lewak, jak sam się nazywa, z Federacji Anarchistycznej, zdejmuje kaptur i zaciąga się papierosem. Tu się urodziłem, tu wychowałem. Tu piłem pierwsze piwo i podrywałem dziewczyny. Mam do Polski sentyment, ale Polska do mnie nie. Przeciwnie. Mam dość seksu. A rząd gwałci mnie przy każdej okazji. Tylko bezpaństwowość, likwidacja aparatu publicznego przymusu ma sens. Państwo się skończyło, jego jedynym celem jest być więzieniem dla wolnego człowieka – nie przebiera w słowach.
Antrax cytuje klasyków anarchizmu, którzy jego zdaniem już dawno przewidzieli, jak w praktyce będzie z państwami i państwowością. I nie mieli złudzeń, że takie struktury należy jak najszybciej rozmontować. Walka z państwem powinna być walką chwili dzisiejszej; zadaniem jej jest rozwijanie sił antypaństwowych, wypieranie państwa zewsząd, skąd się tylko da wyprzeć. To Edward Abramowski. Ktokolwiek kładzie na mnie rękę, aby mną rządzić, jest uzurpatorem i tyranem; stwierdzam, że jest on moim wrogiem – Pierre Joseph Proudhon. I w innym miejscu ten sam autor: Być rządzonym to być obserwowanym i nadzorowanym, szpiegowanym, kierowanym, nastawianym, podporządkowanym ustawom, indoktrynowanym, zmuszanym do wysłuchiwania kazań, kontrolowanym, szacowanym, ocenianym, cenzurowanym, poddawanym rozkazom ludzi, którzy nie mają ani prawa, ani wiedzy, ani cnót obywatelskich.
W Federacji (Anarchistycznej – red.) na takie porządki w Polsce się nie godzimy, stąd nasze zaangażowanie tam, gdzie legalnie może się ono pojawić. Chcielibyśmy robić więcej, ale na niezgodne z prawem działania nas nie stać – tłumaczy Antrax.
Rozczarowanie wolnością
Czy jednak anarchistyczna negacja państwa może dzisiaj przynieść jakiekolwiek rezultaty? Czy należy ją raczej traktować jako niegroźny folklor, który w każdej demokracji przybiera różne formy i kolory? Pewne jest, zdaniem specjalistów, że dzisiaj w naszym kraju dochodzi do negatywnych, trudno (jeśli w ogóle) odwracalnych procesów społecznych porównywalnych z tymi, które miały miejsce w epoce stanu wojennego. Nie tylko tracimy zaufanie do wolnego państwa (zdecydowanie inaczej było w 1981 r.), lecz także zaczynamy tego państwa nienawidzić. Na co dzień i od serca. Wielu z nas, nie tylko młodych i nie tylko o zdeklarowanych poglądach anarchistycznych, siłą rzeczy próbujących kontestować i weryfikować zastany porządek społeczno-polityczny i ekonomiczny, zastanawia się, czy nie zgasić światła, nie trzasnąć drzwiami i nie wypisać się z kraju, który – jak coraz powszechniej sądzimy – jedynie nas prześladuje. I żąda: podatków, obcinając ulgi; pieniędzy z mandatów drogowych, stawiając fotografujące nas skrzynki niemal na każdym kroku; coraz wyższych kar za jazdę tramwajem bez biletu, podnosząc stale ceny za korzystanie z komunikacji miejskiej, itd. Z drugiej strony nie zapewnia nam efektywnej ochrony zdrowia, choćby ze względu na konieczność wielotygodniowego oczekiwania na wizytę u specjalisty, nie daje gwarancji instytucjonalnej opieki nad małym dzieckiem, nie zapewnia wreszcie osobistego bezpieczeństwa na ulicy, na której prawie nigdy nie można spotkać policjanta.
W stanie wojennym i zaraz po nim nie tyle nienawidziliśmy Polski, ile jej partyjnych i nomenklaturowych struktur, generałów, którzy czołgami panowali nad sytuacją, trzymając naród za twarz, zagradzając nam dostęp do wolnego świata. Oni byli uosobieniem zła, zbrodni, amoralności, byli celem naszej krytyki i naszej niechęci. Dzisiaj ostrze tej krytyki, z wielu powodów, kierujemy w stronę wolnej Polski, która nie jest więzieniem, ale której mimo to przestajemy ufać. Takie państwo traci dla nas sens, nie zadowalają nas już mieszkania, superauta i zagraniczne wyjazdy – wszystko, o czym w latach 80. większość Polaków mogła tylko marzyć. Państwo utożsamiamy z jego władzami i szerzej z politykami, może stąd tyle niezadowolenia – tłumaczy dr Wojciech Jabłoński, politolog z Uniwersytetu Warszawskiego.
Źródłem lekceważenia państwa, prób wyłączenia się z niego (choćby mentalnie, w ramach nowej „wewnętrznej emigracji”), deprecjonowania jego roli i wartości jest gigantyczne rozczarowanie tym, jakie polskie państwo jest. Przecież miało być inaczej, wolna Polska miała nas chronić i nam pomagać. Nie dawać nam niczego za darmo, ale również nie próbować udowodnić, że na pewno kradniemy albo przynajmniej mamy taki zamiar. A właśnie tak bywa. Coraz częściej.
Przykład pierwszy z brzegu. Do niedawna, kiedy składaliśmy roczne zeznanie PIT i mieliśmy nadpłacony podatek, czyli oddaliśmy państwu więcej, niż mu się należało, można było się spodziewać, że najpóźniej po trzech miesiącach od złożenia dokumentów w urzędzie otrzymamy zwrot należnych nam pieniędzy. Naszych pieniędzy, nie państwowych. Można powiedzieć, że było to pewne jak amen w pacierzu. Dzisiaj o tej pewności możemy zapomnieć. Dlaczego? Bo sięgający coraz głębiej do naszych kieszeni, minister finansów postanowił w całej okazałości ukazać opresyjność państwowego aparatu i za wszelką cenę udowodnić nam, że na pewno nie mamy prawa do odliczeń i zwolnień podatkowych, które zadeklarowaliśmy. I po cichu, jak mówi się jedynie nieoficjalnie, bo urzędnicy boją się powiedzieć o tym głośno, zalecono urzędom skarbowym weryfikowanie deklaracji osób mających „wyróżniające się” zwroty i możliwie maksymalne podważanie kwot należnych do zwrotu. Po to by ratować kulejące publiczne finanse, oczywiście kosztem ludzi uczciwie deklarujących swoje dochody i na czas, zgodnie z wymogami prawnymi składających roczne zeznania. A publiczne finanse kuleją także dlatego, że politycy od wielu lat nie potrafią sprawnie zarządzać państwowym majątkiem i państwem jako strukturą generującą przecież gigantyczne dochody.
Dodatkowo, także nieoficjalnie, wiadomo, że MF rozważa wprowadzenie tzw. klauzuli obejścia prawa podatkowego, na podstawie której skarbówka uzyska dodatkowe, również bardzo dotkliwe dla podatników uprawnienie do podważania odpisów podatkowych opartych na obowiązujących przepisach. Jeśli fiskus w sobie tylko znany sposób uzna, że zawarli transakcję opodatkowaną niżej, niż powinna być opodatkowana realnie, bez skrupułów doliczy różnicę. MF planuje także radykalnie rozszerzyć uprawnienia kontrolne fiskusa – ułatwić dostęp do rachunków bankowych firm oraz zajęcia nieruchomości. Na pewno będzie się żyło lepiej. Pytanie komu?
Dalej: statystyczna sprawa sądowa trwa teraz około dwóch lat. Jeśli wyobrazimy sobie firmę, która na przykład walczy o zwrot należnego podatku VAT w wysokości miliona złotych i nie ma w tym czasie zbyt dużych środków na funkcjonowanie, to nie trzeba wielkiego talentu, by dojść do wniosku, że taki termin oczekiwania na wyrok na pewno spowoduje duże problemy z płynnością, konieczność zwolnień części pracowników, a być może także bankructwo.
Niewydolne struktury
Zresztą w ostatnich miesiącach przykłady państwowej niewydolności pojawiały się jak grzyby po deszczu. Prasa miała nie lada pożywkę. Przykład numer 1: „Niezamieszkana rudera od pół roku blokuje przedłużenie al. KEN na Mokotowie. Na wykup tej działki miasto wyłożyło zimą ponad 1,5 mln zł. Wiosna w pełni, a dzielnica wciąż uzgadnia z właścicielami domu termin jego rozbiórki. Inwestycja spóźni się o kilka miesięcy”. Przykład numer 2: „Minister zdrowia Bartosz Arłukowicz powiedział, że system ochrony zdrowia jest niewydolny wobec środków, którymi dziś dysponuje, i wymaga zmian”. Numer 3: „Główną przyczyną katastrofalnej korupcji, jakiej doświadczamy w Polsce, jest słabe, niewydolne i nadmiernie rozbudowane państwo”. Numer 4: „ Internet szerokopasmowy rodzi problemy techniczne. Oznacza to, że w perspektywie najbliższych 10 lat polska infrastruktura telekomunikacyjna może stać się niewydolna”. I numer 5: „Aż 5,5 mln niepełnosprawnych codziennie natyka się w Polsce na buble prawne. Zaledwie co piąty z tych, którzy mogliby pracować, pracę podejmuje. W Europie co drugi. – Nasz system opieki nad niepełnosprawnymi jest prymitywny i niewydolny – mówi poseł Sławomir Piechota (PO)”. Takich przykładów można by znaleźć setki, tysiące, a może miliony.
Kolejnym problemem podważającym szacunek do państwa jest wszechpanujący nepotyzm i sitwowość. Jak niedawno pisaliśmy w DGP, ów nepotyzm toczy nie tylko spółki Skarbu Państwa. Obsadzanie stanowisk znajomymi i rodziną jest powszechne na każdym szczeblu administracji państwowej. Na porządku dziennym jest również ustawianie kryteriów naboru pod konkretnego kandydata (ustalenia NIK). Częstą praktyką jest omijanie konkursów poprzez zatrudnianie kandydatów na umowach cywilnoprawnych. Zdaniem ekspertów dopóki nie zostaną wprowadzone za to kary, nie ma co liczyć na poprawę sytuacji.
Zaufania za grosz
Przez ponad 20 lat politycy zrobili nam taką wodę z mózgu, że już nie wiemy, na jakim państwie nam zależy, pogubiliśmy się w tym, co długofalowo istotne, a co nie. I czy w ogóle potrzebujemy jakiegoś państwa. Czy chcemy opieki kosztem wysokiego podatku, czy może liberalnego minimum, gdzie głównym zadaniem władzy jest ochrona obywateli przed przestępcami – wyjaśnia dr Rafał Chwedoruk z Instytutu Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Dlatego cały czas żyjemy w rozdarciu – większość z nas chciałaby płacić niskie 13-proc. podatki liniowe jak w Rosji, ale poziom szkolnictwa mieć jak w zamożnej Danii. Tylko, broń Boże, nie oddając państwu duńskiego podatku, bo to aż 60 proc. dochodu.
Niestety w 1989 r. załapaliśmy się na nieco wybrakowaną wersję kapitalizmu. W porównaniu z tą, którą znaliśmy w latach 80. z niemieckich lub austriackich saksów albo z „Dynastii”, nasza polska odmiana była i w jakimś stopniu pozostała siermiężna. Stąd również antypaństwowa frustracja wyrastająca z przekonania, że państwo coś nam obiecało, skusiło nas wolnością, ale realnie niewiele nam dało, a teraz dodatkowo staje się surowym ekonomem, czyhającym na naszą kiesę – dodaje dr Chwedoruk.
Nasze rozgoryczenie jest coraz powszechniejsze i coraz bardziej trwałe. Szczegóły ustalił CBOS, który w 2012 r. pytał Polaków o ich ocenę działań instytucji państwowych i o to, czy przedstawicielom tych instytucji ufamy, czy nie. Jak można się było spodziewać, niemal wszystkie kluczowe instytucje państwowe cieszą się ledwie zauważalnym szacunkiem Polaków. Większość z nas tym samym ani im nie ufa, ani nie docenia ich roli, uważając równocześnie, że kierowane są przez dyletantów z politycznego nadania. „Czy może być dobrze w kraju, w którym kelner w restauracji i szatniarz w biurowcu mówią w dwóch językach obcych i skończyli świetne publiczne uczelnie, ale pracują tu, gdzie pracują, bo nie mieli odpowiednich kolegów, a minister nie umie poprawnie wysłowić się nawet po polsku, a do tego i tak nie ma nic do powiedzenia” – odpowiadamy na pytania o zaufanie do władzy i państwa.
Zresztą liczby są nieubłagane. Pod koniec 2010 r. Sejm oceniało dobrze 24 proc. z nas, w 2012 r. już tylko 20 proc. Za to źle ocenia go stale od 52 do 67 proc. Senat cieszy się szacunkiem 23–26 proc., piętnuje go 40–52 proc. Jedna trzecia Polaków nie wierzy władzom samorządowym, spada zaufanie do Kościoła katolickiego (źle jest oceniany przez średnio 30 proc. osób), prawie 30 proc. nie ufa związkom zawodowym, twierdząc, że „faceci w kamizelkach i z trąbkami” dbają jedynie o własne interesy, szczególnie o dobrze płatne miejsca pracy w centralach Solidarności i OPZZ. 42 proc. z nas nie ufa sądom, 32 proc. – prokuraturze. Na ZUS negatywnie patrzy średnio aż połowa Polaków. OFE nie ufa 44 proc. Rekordy antypopularności bije jednak NFZ – zdecydowanie źle ocenia go 78 proc. Polaków.
Statystyka wyraźnie potwierdza to, że brak zaufania to znaczący problem. Ale z drugiej strony trudno wierzyć państwu, które nie ma w stosunku do obywateli żadnych dobrych zamiarów. A i sami często traktujemy się nawzajem bezdusznie. Badania wykazują, że tylko 11 proc. Polaków ufa innym ludziom. W krajach wysoko rozwiniętych, m.in. w Skandynawii, poziom zaufania społecznego sięga 60–70 proc. Powstaje pytanie, czy jest możliwy dalszy rozwój Polski – po ewentualnym przekroczeniu progu krajów rozwiniętych – przy obecnym poziomie kapitału społecznego? Jestem pewien, że przy tak dużym poziomie awersji do współpracy – nie – przekonuje prof. Janusz Czapiński, psycholog, autor corocznej „Diagnozy społecznej”.
A zatem skoro sobie nie ufamy, nie cenimy państwa, które jedynie nas zniewala, nie potrzebujemy nic od władz centralnych, przeciwnie, uznajemy je za źródło wszelkich problemów, to może przyznajmy rację anarchistom, dążmy do demokratycznego referendum i rozwiążmy państwo?
To nie jest takie proste, nie tylko z prawnego punktu widzenia – studzi zapał dr Chwedoruk. Podręcznikowo anarchizm to system poglądów głoszący program całkowitego zniesienia przymusu, ucisku i wyzysku społecznego, postulujący powszechność, wolność, równość i sprawiedliwość społeczną. Ale ta definicja ma wymiar klasyczny, jest aktualna w stosunku do doktryny, która powstała w XIX wieku, kiedy współczesne państwa zaczynały nieco uwierać obywateli poprzez pobór podatków, obowiązek służby wojskowej, brak związków zawodowych i hiperkapitalizm nie zawsze liczący się z interesem pracowniczym. Uwierały, ale niewiele miały do zaoferowania. Wtedy anarchizm ze swoim postulatem zrywania kajdan z rąk uciśnionych mas społecznych mógł być alternatywą, mógł dawać nadzieję na wyzwolenie spod opresji przepisu narzucanego przez zorganizowany aparat przymusu. Dzisiaj to wszystko jest właściwie nieaktualne, choć rzeczywiście współczesne państwo polskie w wielu dziedzinach radzi sobie umiarkowanie – dodaje dr Chwedoruk.
Nieaktualność bierze się także z tego, że anarchizm wyrastał jako ideologia wspólnotowa, łącząca wiele mniejszych grup, zawsze w jakiś sposób deprecjonowanych i wykorzystywanych. A dzisiaj mamy raczej do czynienia z dyktaturą indywidualności, która z dobrem wspólnym nie tyle się nie liczy, ile go nie zauważa. Inną kwestią jest to, czym jest to spowodowane. Bardzo wygodnie jest myśleć, że tylko indolencją państwa, że nie tym, co Polacy od zawsze mają w głowach i co chwały nie przynosi.
Ale zaraz, zaraz. Co było pierwsze – jajko czy kura?