Kiedyś oderwani od pługa awansowaliśmy społecznie do klitek w wielkiej płycie. Były prusaki, ale przynajmniej nie trzeba było w gnoju karmić świń. Dzisiaj silna grupa aspirujących musi wysłać dziecko do prywatnej szkoły, koniecznie tej najlepszej, a w wakacje pływać statkiem po Karaibach, bo Morze Śródziemne jest passé. Musi też, nawet jeśli w oparciu o zasadę zastaw się, a postaw się, udowodnić, że jest lepsza od pokolenia swoich dziadków i rodziców. Że poszła do przodu, wybiła się na awans. Jest dobra, lepsza, najlepsza.

Kompleks zagrody

Polacy w zdecydowanej większości pochodzą ze wsi. Im bardziej czują się mieszkańcami miast, tym bardziej w wielu z nich odzywa się kompleks zagrody otoczonej płotem – wyjaśnia prof. Jarosław Górniak z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Jagiellońskiego. – Przyczyna jest prosta. Jesteśmy narodem z awansu społecznego. Ma on niewiele wspólnego z ludźmi, którzy żyli w polskich miastach przed wojną. Bo właśnie miasta wojna zmiotła najbardziej. Nawet jeśli nie fizycznie, choć Warszawę na pewno tak, to w aspekcie ludzkim bez wątpienia.
50 lat temu awans pozwalał nam oderwać się od polskiego gówna w polu na rzecz fiołków w Neapolu, pozwalając wierzyć, że wychodząc ze wsi, złapaliśmy Pana Boga za nogi. Wystarczyło wyrwać się do miasta, by na swoim dotychczasowym otoczeniu zrobić nie lada wrażenie i zyskać wieloletni szacunek. Dzisiaj wyznacza go głównie pozycja i posiadanie. Choć pewne warunki, na których jesteśmy w stanie przebijać się przez polską, coraz silniejszą kastowość, są od dawna identyczne.
Reklama
Dzisiaj trzeba kolekcjonować doznania, aby potem w towarzystwie mieć coś do powiedzenia. Kogo obchodzi to, że pracujemy w banku albo kupiliśmy nowe auto? Nikt też nie popatrzy na nas z uznaniem, jeśli powiemy, że trafiło nam się last minute w Egipcie. Dzisiaj musi być efekt. Taki, żeby naszemu rozmówcy z zazdrości poszło w pięty. Jeśli bank, to zarządzanie operacjami o budżecie powyżej miliarda złotych. Jeśli auto, to z kierownicą dopasowaną do kształtu dłoni. Jeśli już Egipt, to lot helikopterem nad piramidami nagrany kamerą HD za 25 tys. zł i pobyt w ulubionym hotelu Madonny, gdzie podłoga jest szklana, a pod spodem pływają kolorowe ryby. Oczywiście z osobistą służbą przez całą dobę – tłumaczy Szymon, 46-letni zamożny właściciel firmy produkującej inteligentne systemy zarządzania domem.
Wydaje się, że takich yuppie, których kryzys nie sprowadził jeszcze na ziemię, uzależnionych od potrzeby udowadniania swojej wartości, od ciągłego społecznego awansowania, jest coraz więcej. Bez wyścigu o to, kto jest lepszy, wśród sobie podobnych znajomych czują się niedowartościowani. Nie zapomnieli wprawdzie, że do dziadków na wakacje jeździli najczęściej na wieś, ale przecież to było tak dawno, że już prawie nieprawda. Ich rodzicom krowa kojarzyła się z dojeniem, im już tylko z opakowaniem mlecznej czekolady, najlepiej kupionym w modnych i drogich delikatesach. Bo pieniądze są dla nich najważniejsze.
Tak było, jest i będzie. Nic się nie zmieniło od pięciu tysięcy lat. Dochody to motor postępu, wyznacznik awansu. Zamożność wyznacza status. Szczególnie dzisiaj – ocenia prof. Elżbieta Kryńska z Katedry Polityki Ekonomicznej Uniwersytetu Łódzkiego.

Skazany na imadło

Naukowcy opracowali prostą definicję awansu społecznego. Ich zdaniem jest to zmiana statusu jednostki, grupy, warstwy lub klasy społecznej na wyższy w różnych wymiarach, np. prestiżu, bogactwa, wykształcenia, stanowiska pracy. Awans większych grup, warstw lub całych klas odbywa się najczęściej w trakcie wielkich reform, przemian historycznych, rewolucji. W otwartych społeczeństwach demokratycznych jest stosunkowo łatwy, w zamkniętych, zhierarchizowanych i kastowych niezwykle utrudniony, często wręcz nie do pomyślenia.
Przed wojną w Polsce przenikanie się grup społecznych było właściwie niemożliwe, bo grupy te były silnie odrębne i skutecznie zakonserwowane. Elitę stanowili profesorowie, oficerowie, bankierzy, urzędnicy, szczególnie ci wysokiego szczebla, lekarze. Do kasty uprzywilejowanych bez wątpienia zaliczała się także arystokracja, nieco już zubożała, która oparła się zaborcom. Granica między klasa wyższą, która jako jedyna rościła sobie prawo do kierowania odrodzonym polskim państwem, a innymi, w tym tylko nieco niższymi (nauczyciele, urzędnicy średniego szczebla, drobni właściciele firm), była bardzo mocno zarysowana, podobnie jak ta, która oddzielała klasę średnią od plebsu – chłopów, robotników, drobnych przestępców i pozostałego marginesu. Awans do grupy usytuowanej wyżej na drobinie klasowości nie tylko nie był łatwy, ale w praktyce niewykonalny. Działo się to z powodu silnych wtedy konwenansów, kultu dobrego urodzenia i prawa do obracania się w określonym towarzystwie. Presja klasowa międzywojennego salonu była na tyle silna, że skromna nauczycielka nawet nie śmiała rościć sobie praw do tego, by choćby po spełnieniu kryterium majątkowego (np. w wyniku odziedziczenia spadku) aspirować do klasy wyższej. Podobnie robotnik przez całe życie w praktyce skazany był na obsługę imadła i monotonne uderzanie motkiem, nie myślał nawet o tym, by skusić się na awans, zakładając na przykład mały, ale własny warsztat rzemieślniczy.
Po wojnie, która zmieniła Polskę nie do poznania, także w aspekcie społecznym, zdarzyła się rzecz bez precedensu. Nastąpił największy, długoletni awans społeczny wywołany wprowadzeniem nowej komunistycznej urówniałowki. Nawet chłopu z dziada pradziada, który rok wcześniej boso stał na klepisku w swojej chacie i doił krowy, dawała możliwość zrobienia kariery w mieście. Jeśli miał trochę oleju w głowie, dostawał szansę na darmową naukę, a być może nawet studia. Tym bardziej że automatycznie otrzymywał większą szansę przyjęcia na uczelnię z uwagi na dobre pochodzenie niż z gruntu podejrzany ideologicznie syn inteligenta. To dopiero było coś, to była promocja do wyższej klasy, i to pełną gębą.
Tym samym po wojnie, szczególnie w latach 50. i 60. awans społeczny był procesem dość prostym, który sprowadzał się do dwóch czynności. Z jednej strony polegał na przeniesieniu swojego życia ze wsi do miasta, z drugiej na zmianie zawodu z chłopskiego na robotniczy lub nawet inteligencki. To były podstawowe kryteria kariery nowej jednostki ludzkiej, której sprzyjała władza ludowa. Awansowi chłopów towarzyszyło jednocześnie powstawanie nowych miast dla robotniczej elity z awansu mającej być zapleczem politycznym dla władz. Do dzisiaj w wielu metropoliach funkcjonują resztki dawnych robotniczych dzielnic. Obok urbanistycznego pomnika czasów komunizmu, czyli krakowskiej Nowej Huty, można wymienić np. warszawskie Wrzeciono, gdzie lokowano robotników z pobliskiej huty, co północnej części miasta do dzisiaj odbija się czkawką.
Najbardziej dynamiczny awans dotyczył jednak ludzi młodych wychodzących ze wsi, którzy mieli większe ambicje, niż jedynie zostać pieszczochem władzy i obsługiwać tokarkę. Ci trafiali na uniwersytety albo politechniki (najczęściej) lub ewentualnie do wyższych szkół rolniczych, by potem wprawdzie czasem wrócić do siebie na wieś, ale już po to, aby rozdawać karty, np. poprzez przydzielanie traktorów z PRG. To też było znaczne polepszenie sytuacji.

Ważne znajomości

Obecnie osiągnięcie nobilitacji porównywalnej z tą przełomową, którą przy wszystkich swoich wadach masowo zapewniał poprzedni system, nie jest już takie proste i szybkie. Bo wprawdzie nie ma żadnych ograniczeń, aby wyjść z zagrody i przyjechać do miasta, ale aby w tym mieście przetrwać i dodatkowo jeszcze zrobić karierę, trzeba spełnić wiele warunków. Coraz trudniejszych.
W PRL znaczącą rolę miał czynnik przynależności do PZPR i deklarowanie się po stronie władzy – wyjaśnia prof. Henryk Domański, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego. – Obecnie pozycja zawodowa w większym stopniu zależy od wiedzy i zdolności, a z pozycją tą silniej związany jest poziom zarobków, styl życia i prestiż.
Jednak w opinii prof. Domańskiego kluczowy czynnik, który dzisiaj prowadzi do uzyskania awansu społecznego, jest niezmienny od wielu lat. To wykształcenie. I to mimo że dyplom uczelni z roku na rok dewaluuje się, szczególnie jeśli jest uzyskany w szkole wyższej spoza wąskiej grupy prestiżowych uczelni państwowych (Uniwersytet Warszawski, Uniwersytet Jagielloński, Uniwersytet Adama Mickiewicza, Szkoła Główna Handlowa, Politechnika Warszawska).
Jak przekonuje profesor samo wyższe wykształcenie z czasem przestanie do awansu wystarczać, być może zastąpi je doktorat. Ale ważnym wyznacznikiem prestiżu będzie przynależność do grupy merytokracji, osób cechujących się wyższymi kwalifikacjami, wybitnymi, niepowtarzalnymi zdolnościami, słowem dobrymi kompetencjami osobistymi. – Wyższe wykształcenie w budowie prestiżu zastąpią np. specjalistyczne studia podyplomowe – ocenia prof. Domański.
To, co przed 1989 r. miało wymiar negatywny, czyli opieranie kariery na indywidualnych koneksjach, dojściach i możliwościach, w wolnej Polsce zdaniem specjalistów wcale nie jest powodem do wstydu. Przeciwnie. Kryterium awansu społecznego w coraz większym stopniu determinowane będzie, obok jednostkowych kwalifikacji, również dobrymi kontaktami.
Wpływ koneksji na możliwości awansu jest faktem społecznym, nie tylko w Polsce. Jest to występujący wszędzie mechanizm przechodzenia na wyższe pozycje, podczas gdy z drugiej strony brak takich kontaktów, związany z pochodzeniem z klas niższych, jest barierą awansu społecznego. Ponieważ ludziom coraz bardziej zależy na pozytywnej ocenie, coraz bardziej będzie się wyostrzać hierarchia prestiżu, a to z kolei będzie sprzyjało kształtowaniu się polskich klas wyższych – dodaje prof. Henryk Domański.
Zawsze wyznacznikiem prestiżu będzie to, gdzie się urodziliśmy, z jakiej rodziny pochodzimy. W niektórych środowiskach to kluczowy czynnik nobilitacji. Ludzie spoza kręgu dobrego pochodzenia są bez szans, by, mówiąc kolokwialnie, wyżej podskoczyć – ocenia prof. Elżbieta Kryńska.
Zdaniem naukowców o ile pochodzenie wciąż jest bardzo istotne, to jednak utrwalone pozycje w społeczeństwie nie muszą być dane raz na zawsze. W archaicznych państwach przenikanie z klasy do klasy było ograniczone przez nieprzekraczalne bariery wynikające z urodzenia. Przepaści między chłopami a arystokracją nie można było pokonać. I to w żadnym kierunku. Awans był niewyobrażalny (jedynym sposobem było małżeństwo, ale wyższa klasa nie pozwalała na mezalianse pod groźbą wydziedziczenia). Spadek również, wyższa klasa zawsze dysponowała majątkiem zapewniającym godziwą egzystencję, często bez konieczności podejmowania jakiejkolwiek pracy.
Współcześnie jednak podział ten wygląda inaczej, a i radykalnych prób zaostrzenia hierarchii klasowej, o których wspomina prof. Domański, jak dotąd w Polsce trudno się doszukiwać. Now0czesne społeczeństwa nie tylko sprzyjają ruchliwości, lecz także do pewnego stopnia się na niej opierają. A bez mobilności nie byłoby awansu. Przykład? Słynne słoiki – młodzi ludzie ze wsi i z małych miast, którzy przyjeżdżają pracować w metropoliach. Tu najpierw wynajmują, a potem kupują mieszkania, tu zakładają rodziny. A w weekendy jeżdżą do rodziców i właśnie w wekach przywożą żywność na kolejny tydzień korporacyjnego znoju.
Początkowo nie wykonują żadnych szczególnych zajęć, ich rola sprowadza się raczej do roznoszenia poczty albo przekładania dokumentów z szafy do szafy, ale stopniowo awansują. Firmowo i społecznie. Po pewnym czasie dostają służbowy telefon, potem laptopa, na końcu auto. Kiedy zajmą własny gabinet, są w siódmym niebie. Bywają na lanserskich imprezach, czasem nawet na pokazie mody Gosi Baczyńskiej poznają Dodę, co wydaje się dla wielu z nich nierealne jak sen. Awans przybiera i takie formy.

Chomik w kołowrotku

Jak wykazały badania prowadzone przez prof. Bogdana Macha z Collegium Civitas, polegające na porównaniu stopnia mobilności społecznej w latach 70. i 80. z ruchliwością z końca lat 90., największa dynamika miała miejsce we wcześniejszych dekadach. Oznacza to, że awans bardziej był pożądany przez wyrywające się ze wsi dzieci chłopów, które przyjeżdżając do Warszawy, Krakowa czy Łodzi przed 1989 r., mogły liczyć, że po pewnym czasie państwo zapewni im mieszkanie, talon na samochód, pralkę automatyczną i oczywiście stałą, regularnie rosnącą pensję. Przełom roku 1989 wbrew oczekiwaniom nie przyniósł znaczącego wzrostu migracji społecznych. Młodzi nie mogli już bowiem liczyć na nikogo poza sobą i własną rodziną, a i okres przełomu sprzyjał często raczej niepewności ekonomicznej i wzrostowi bezrobocia. Dodatkowo i teraz, i wtedy od awansujących młodych nowe otoczenie oczekuje nadrobienia braków kulturowych, i tylko pod tym warunkiem można zostać zaakceptowanym przez odpowiednie towarzystwo. O ile dzisiaj każdy aspirujący zdaje sobie sprawę, że do garnituru nie zakłada się białych skarpetek, tak na początku lat 90. wiedza ta powszechna nie była. Inne trendy panowały w małych miastach, inne w metropoliach. Widać to było na pierwszy rzut oka.
Dzisiaj jednak awansowi społecznemu towarzyszy inny poważny problem. Ludzie z awansu zaczynają coraz częściej przypominać chomika w kołowrotku. Biegną coraz szybciej, czyli zapewniają sobie coraz więcej modnych dóbr, ścigają się na osiągnięcia z innymi sobie podobnymi. Ale im szybciej biegną, tym szybciej przesuwa się kołowrotek. Oznacza to, że potrzeby zamiast zostać zaspokojone, powiększają się. Efekty takiej karuzeli bywają różne. Obok wielu negatywnych, np. frustracji, że wciąż nie udowodniliśmy i sobie, i innym, że stać nas na awans, mogą pojawić się problemy ze zdrowiem. Paradoksalnie, zbawienne. Na przykład zawał w okolicach 40. roku życia pozwoli zrozumieć, że kamera za 25 tys. zł też się psuje, a ryby można podziwiać również w zwykłym akwarium.