Każdy z trzech wymienionych argumentów jest bardzo nośny i trafia na podatny grunt w konserwatywnym i przywiązanym do przywilejów społeczeństwie. Nie dziwi więc, że w trakcie dyskusji nad stanowiskiem Polski wobec projektu nowej dyrektywy politycy przedstawiali te opinie, okraszając dodatkowo swoje wypowiedzi niewybrednymi komentarzami pod adresem Brukseli, która chce „wchodzić z butami w życie polskiej rodziny”. Problem w tym, że wszystkie trzy wskazane powyżej zarzuty są nieprawdziwe. Rodzicie nie stracą wolnego wyboru uprawnień, bo już teraz go w praktyce nie mają. Nikt nie odbierze im części urlopu rodzicielskiego – co więcej, po zmianach mogą nawet zyskać dodatkowe kilka tygodni płatnej opieki. Żaden mężczyzna nie będzie musiał obowiązkowo korzystać z urlopu rodzicielskiego. Zatem argumenty przeciwko zmianom to mity, którymi łatwo oczarować wyborców. Jednak równie łatwo można je obalić.

Wolny wybór

W zdaniu „rodzice nie będą już mogli samodzielnie decydować o tym, które z nich skorzysta z uprawnień rodzicielskich” nieprawdziwa jest nie sama teza (Bruksela – w pewnym zakresie – rzeczywiście chce ograniczyć swobodę wyboru), lecz określenie „nie będą już mogli”. Sugeruje ono, że teraz rodzice swobodnie podejmują decyzję, które z nich skorzysta np. z urlopu rodzicielskiego lub obniży swój wymiar etatu, aby opiekować się dzieckiem. To tylko teoretyczna prawda. Przepisy pozostawiają rodzicom wolność wyboru w omawianym zakresie. Wyłącznie kobiecie przysługuje jedynie pierwszych 14 tygodni urlopu macierzyńskiego (ze względu na okres połogu). Pozostałe 38 tygodni płatnej opieki może wykorzystać każde z rodziców (podobnie jest z innymi uprawnieniami, np. możliwością łączenia urlopu z pracą na część etatu, obniżeniem wymiaru czasu pracy po powrocie z urlopu itp.). Praktyka wyraźnie wskazuje jednak, jaki jest efekt tego „wolnego” wyboru.
Szczególnie miarodajne są w tym zakresie dane dotyczące rodzicielskiego, bo to jedyny urlop na dziecko, który w całości może być wykorzystany albo przez matkę, albo przez ojca (przy macierzyńskim i wychowawczym nie jest to możliwe – część każdego z tych urlopów już teraz jest zarezerwowana dla jednego z rodziców; ojcowski w całości dla mężczyzn). W okresie od stycznia do maja 2017 r. z urlopu rodzicielskiego skorzystało 249,9 tys. kobiet (99,1 proc.) i tylko 2,2 tys. mężczyzn (0,9 proc.). To olbrzymia dysproporcja. „Wolny” wybór rodziców w praktyce oznacza, że z uprawnienia na dziecko korzystają matki. Bo to ani „wolny”, ani „wybór”. W praktyce do korzystania z uprawnień przymusza kobiety przepis, zgodnie z którym 26 z 32 tygodni urlopu rodzicielskiego jest płatnych, ale jedynie w wysokości 60 proc. zasiłku macierzyńskiego (lub 80 proc., jeśli matka zdecyduje się, że przez całe 52 tygodnie płatnej opieki będzie pobierać świadczenie w takiej wysokości). Skoro kobiety zarabiają średnio o 20,6 proc. mniej niż mężczyźni (dane GUS), to budżet przeciętnej rodziny straci mniej, jeśli to one, a nie ojcowie, skorzystają z uprawnień na dziecko.
Reklama
Dobrze zobrazuje to przykład, gdy zasiłek macierzyński ojca wynosi 3500 zł (kwota zbliżona do przeciętnej płacy netto), a matki 2779 zł (a więc o 20,6 proc. mniej). Jeśli to ojciec skorzystałby w takim przypadku z urlopu rodzicielskiego, budżet rodziny wyniósłby 4879 zł (60 proc. zasiłku ojca, czyli 2100 zł, plus cała pensja matki, czyli 2779 zł). Gdyby z dzieckiem została kobieta, mieliby do dyspozycji 5167 zł, czyli o 288 zł miesięcznie więcej (60 proc. zasiłku matki, czyli 667 zł, plus cała pensja ojca, czyli 3500 zł). Biorąc pod uwagę niewysoki poziom wynagrodzeń w Polsce, taka kwota może zaważyć na tym, który rodzic pójdzie na urlop. A rodzice potrafią liczyć, w szczególności gdy przychodzi na świat dziecko i przybywa wydatków.
Polskie przepisy w sprawie urlopów na dzieci przypominają więc przypadki dyskryminacji pośredniej. Mamy z nią do czynienia wówczas, gdy określone reguły teoretycznie obowiązują wszystkich, ale w praktyce umożliwiają dyskryminowanie konkretnej grupy. Najlepiej ilustruje to przykład pracodawcy zatrudniającego 10 osób, które są katolikami i noszą – również w pracy – łańcuszki z krzyżykami. Załóżmy, że pracodawcę te krzyżyki irytują i wprowadza zasadę, zgodnie z którą ze względów reprezentacyjnych w jego firmie nikomu nie wolno używać jakichkolwiek symboli religijnych. Teoretycznie nie dyskryminuje podwładnych, bo przecież zakazane są jakiekolwiek symbole, a więc nie tylko krzyżyki, lecz także np. burki lub jarmułki. Wszyscy – bez względu na wyznawaną religię – są traktowani tak samo. Ale w praktyce doskonale wie, że uderza w jedną grupę – chrześcijan, bo tylko ich zatrudnia. Gdybyśmy mieli odnieść ten przykład do przepisów rodzicielskich, odpowiednikiem osób z krzyżykami byłyby oczywiście matki.
Wysokość zarobków i zasiłków to jednak tylko jedna z okoliczności przemawiających za tym, że obecna wolność wyboru w korzystaniu z uprawnień rodzicielskich to fikcja. Trudno mówić w tej kwestii o swobodzie, skoro prawo ojca do urlopu rodzicielskiego (lub części macierzyńskiego) zależy od tego, czy uprawnienie takie przysługuje matce. Jeśli w momencie porodu nie jest ona zatrudniona lub nie prowadzi firmy (czyli nie ma opłacanych składek chorobowych), to ojciec dziecka – choćby sam pracował i płacił składki – nie może wykorzystać nawet tygodnia urlopu macierzyńskiego czy rodzicielskiego (chyba że matka znajdzie pracę np. kilka miesięcy po porodzie i mężczyzna zdąży wówczas wykorzystać część wolnego na dziecko). Podobnie jeśli matka dziecka zadeklaruje, że chce sama wykorzystać całą płatną opiekę (macierzyński i rodzicielski – łącznie 52 tygodnie), w praktyce pozbawi takiego prawa ojca. W obu przypadkach mężczyźnie pozostaje jedynie prawo do dwóch tygodni urlopu ojcowskiego (jest on niezależny od uprawnień matki). W praktyce może więc się zdarzyć, że mężczyzna nie tyle nie chce wykorzystywać uprawnień, ile po prostu nie może. Czy to jest „wolny wybór”? W tym kontekście argument przeciwników propozycji KE jest szczególnie nietrafiony. Projekt Brukseli zakłada, że każdy pracujący rodzic ma mieć prawo do czterech miesięcy rodzicielskiego bez względu na to, czy ich partner lub współmałżonek ma w ogóle prawo do zasiłku macierzyńskiego (innymi słowy – pracujący ojciec miałby prawo do czterech miesięcy urlopu, nawet jeśli matka dziecka nie jest zatrudniona i z tego powodu nie ma ona prawa do zasiłku macierzyńskiego). Politycy bronią zatem wolności wyboru poprzez sprzeciwianie się jej rozszerzeniu (sic!).
W tym kontekście nie można też pomijać kwestii społeczno-światopoglądowych. Opieka nad dzieckiem i wybieranie urlopów dla rodziców to w Polsce tradycyjne obowiązki kobiet. Jednocześnie mężczyźni, którzy chcieliby skorzystać w większym stopniu z takich uprawnień, są wciąż postrzegani jako odstępstwo od normy. W rezultacie tym pierwszym niełatwo jest zrezygnować choćby z części np. płatnego urlopu (nawet jeśli matka chciałaby wcześniej wrócić do pracy), a tym drugim – korzystać z nich na większą skalę. Presja ze strony otoczenia (rodziny oraz pracodawców, którzy są przyzwyczajeni, że to kobiety korzystają z urlopów) nie ułatwia podejmowania swobodnych decyzji w tym zakresie. Także z tego powodu trudno jest wskazać, że polscy rodzice rzeczywiście mają wolny wybór w sprawie płatnej opieki nad dzieckiem i trzeba tej wolności bronić przed Brukselą.

Strata i przymus

Równie nietrafione są pozostałe dwa argumenty przytaczane przez przeciwników projektu KE, czyli przymuszanie mężczyzn do korzystania z urlopów na dziecko i utrata części tego przywileju dla rodziny. Po ewentualnym wprowadzeniu zmian przedstawionych przez Brukselę żaden ojciec nie będzie zmuszony do wybrania choćby jednego dnia urlopu na dziecko. Już teraz obowiązuje taka zasada i projekt unijny jej nie zmienia. Mężczyźni zyskaliby jedynie cztery miesiące płatnej opieki nad dzieckiem, które przysługują tylko im i które mogą, ale nie muszą, wykorzystać. To jest rzeczywiście wolny wybór. Jeżeli parlamentarzyści, którzy w trakcie ustalania stanowiska Polski do projektu przedstawiali taki zarzut, nie rozumieją, czym różni się „prawo do wykorzystania” od „obowiązku wykorzystania”. Świadczy to jedynie albo o wątpliwych kwalifikacjach do tworzenia przepisów, albo o dużej umiejętności do manipulowania faktami po to, aby trafić w gust wyborców.
Oczywiście nietrudno jest się domyślić, na czym ten przymus miałby polegać – chodzi o to, że jeśli np. ojciec nie wykorzysta swoich czterech płatnych miesięcy urlopu, to one przepadną (nie będzie mogła przejąć ich matka dziecka). Ta wizja „skasowania się” części urlopu ma przymuszać do jego wykorzystania. Jeśli jednak przyjmiemy tę pokrętną logikę, to trzeba zauważyć, że już teraz przymuszamy ojców do dwóch tygodni ojcowskiego, a ojca lub matkę – do 32 tygodni urlopu rodzicielskiego. Te urlopy – jeżeli nie zostaną wykorzystane (ojcowski w ciągu dwóch pierwszych lat życia dziecka; rodzicielski do końca roku, w którym dziecko kończy sześć lat), przepadają. Co więcej – niewykorzystana część urlopu macierzyńskiego lub wychowawczego również przepada. Czy z tego powodu ktokolwiek nazywa te urlopy przymusowymi? Nie, politycy od prawej do lewej strony prześcigają się w ich wydłużaniu i uznają je za szczytowe – obok 500 plus – osiągnięcie polskiej polityki prorodzinnej. Czyli zasady przyjęte przez Sejm mamy nazywać uprawnieniem, ale jeśli zaproponuje je Bruksela – to jest to przymus?
Podobnie nieprawdziwy jest zarzut, że rodzina straci po tych zmianach część urlopu rodzicielskiego. Tą straconą częścią ma być ta przeznaczona dla mężczyzn, bo oni przecież – zdaniem polityków – nie będą z niej korzystać. Po pierwsze, ten argument jest sprzeczny z tym dotyczącym wolnego wyboru uprawnień dla rodziców. Skoro z góry zakładamy, że mężczyźni nie wybierają urlopów na dziecko, to po co utrzymywać fikcję, że każdy z rodziców ma do nich prawo i sami decydują, czy skorzysta z nich mężczyzna, czy kobieta. Napiszmy w kodeksie pracy, że urlopy są dla matek, i nie bawmy się w te figowe listki w imię politycznej poprawności. Po drugie – i najważniejsze – warto przypomnieć, że ojciec też jest członkiem rodziny. W jaki zatem sposób uprawnienie go do wydzielonej części urlopu jednocześnie pozbawia rodzinę tego urlopu? Co więcej, obecnie wymiar rodzicielskiego wynosi 32 tygodnie, czyli nieco ponad siedem miesięcy. A Bruksela chce, aby każde z rodziców miało prawo do co najmniej czterech miesięcy takiej płatnej opieki, czyli łącznie wyniosłaby ona osiem miesięcy. Na zmianach tych rodzina może więc zyskać (dodatkowe 2–3 tygodnie wolnego na dziecko), a nie stracić. Oczywiście rządzący, z uwagi na dodatkowe koszty, mogą inaczej rozwiązać ten problem (np. skrócić obecny macierzyński o te 2–3 tygodnie i dołączyć je do rodzicielskiego, który wyniósłby wtedy 34–35 tygodni, czyli minimum przyjęte przez Unię). Ale takie rozwiązanie byłoby niepopularne – wyborcy uznaliby przecież, że coś im się odbiera.
Uczciwie trzeba za to wskazać, że w praktyce na zmianach mogą stracić kobiety. Obecnie mają one prawo wykorzystać nawet rok płatnej opieki nad dzieckiem, a po zmianach proponowanych przez Brukselę okres ten skróciłby się do maksymalnie ok. 8,5 miesiąca (a nawet 8, gdyby rząd zdecydował się wydłużyć rodzicielski kosztem macierzyńskiego; oczywiście w ten sam sposób stracą na zmianach mężczyźni, którzy chcieliby skorzystać z długiego, łącznego urlopu na dziecko – dziś może on łącznie trwać nawet 38 tygodni).
Ten negatywny skutek prowokuje jednak kilka pytań. Przede wszystkim zmusza do refleksji na temat celu prowadzenia polityki prorodzinnej i wprowadzania kolejnych ułatwień dla matek i ojców: czy mają one służyć wzrostowi urodzeń czy wygodzie rodziców (czyt. wyborców)? Jeśli temu drugiemu, to rzeczywiście powinniśmy bronić naszego modelu urlopów jak niepodległości. Ale jeśli jej głównym założeniem ma być wzrost wskaźnika dzietności i przeciwdziałanie zapaści demograficznej, to przeciwnicy propozycji KE nie mogą zakwestionować oczywistego faktu: większe zaangażowanie mężczyzn w opiekę nad dzieckiem powoduje wzrost urodzeń. Potwierdzają to nie tylko statystyki (wysokie wskaźniki dzietności w krajach, w których mężczyźni mają szersze, indywidualne uprawnienia rodzicielskie, np. w Szwecji), lecz także badania. Z tego przeprowadzonego przez Ann-Zofie Duvander z Uniwersytetu Sztokholmskiego wynika, że jeśli mężczyzna skorzystał z zarezerwowanego dla niego urlopu, to para częściej decyduje się na drugie dziecko. Aktywność mężczyzn w procesie wychowawczym ma też inne zalety. Badania Michaela W. Yogmana z Uniwersytetu Harvarda wskazują, że niemowlęta, których ojcowie byli bardziej zaangażowani w opiekę nad nimi, wykazywały wyższy poziom inteligencji niż te, których ojcowie w mniejszym stopniu angażowali się w obowiązki rodzicielskie. Jednocześnie w dorosłym życiu osoby, które miały znikome relacje z ojcem, częściej naruszają prawo i normy społeczne. Z tych samych powodów nie do obalenia jest też inny fakt – większe zaangażowanie mężczyzn w opiekę powoduje wzrost aktywności zawodowej kobiet, a to przekłada się zarówno na wzrost dzietności, jak i szybszy rozwój gospodarczy.
W tym miejscu trzeba więc zadać sobie inne fundamentalne pytanie: czy państwo może tak kształtować prawo, aby nakłaniało ono obywateli do zachowań lub działań, które im nie szkodzą, a przynoszą korzyści całemu społeczeństwu? Jeśli nie, to dlaczego w ogóle prowadzimy politykę prorodzinną?

Siła argumentów

W gąszczu nierzetelnych, emocjonalnych i populistycznych argumentów przeciwko projektowi KE giną na razie te, które rzeczywiście zasługują na uwagę. A tych nie brakuje. Głównym grzechem Brukseli jest brak wyważenia interesów w tak delikatnej kwestii jak opieka nad dziećmi. Cel wprowadzania zmian, czyli równy dostęp do uprawnień rodzicielskich, łatwiejsze godzenie pracy i opieki, wzrost aktywności zawodowej kobiet, zasługują na wsparcie. Ale czy najbardziej adekwatnym narzędziem do osiągnięcia tych założeń jest wydzielenie od razu aż czterech miesięcy płatnego rodzicielskiego dla każdego rodzica? To bardzo istotna zmiana, która w wielu krajach może prowadzić do uzasadnionych obaw o stabilność uprawnień (w Polsce – rodziców, którzy mogą obecnie wykorzystywać cały rodzicielski; w praktyce w zdecydowanej większości matek). Może więc warto zastanowić się albo nad wydzieleniem dla każdego z rodziców mniejszej części urlopu (np. dwóch, a nie czterech miesięcy), albo nad stopniowym jej wydłużeniem, po to, aby rodzice mogli przyzwyczaić się do zmian.
Warto też rozważyć, czy wzrost zaangażowania mężczyzn w opiekę nie może być osiągnięty w inny sposób, np. poprzez wydłużenie wymiaru urlopu ojcowskiego (obecnie wynosi on dwa tygodnie). Nie wpłynęłoby to na uprawnienia matek (w Polsce nadal zachowałyby prawo do nawet rocznej płatnej opieki), a jednocześnie zachęcałoby mężczyzn do skorzystania z uprawnienia, które już znają (ojcowski wprowadzono w 2009 r.) i coraz częściej wykorzystują (z danych ZUS wynika, że w okresie od stycznia do maja 2017 r. z urlopu ojcowskiego skorzystało 61,4 tys. mężczyzn, czyli o 16 proc. więcej niż w analogicznym okresie rok wcześniej). Interesującym rozwiązaniem byłoby też ewentualne wydłużenie płatnej opieki dla kobiet – skoro cztery miesiące urlopu rodzicielskiego musiałyby być zagwarantowane każdemu z rodziców, to może maksymalny jego wymiar powinien wynosić np. 9 miesięcy, a nie jak obecnie ok. 7,5 miesiąca. W ten sposób jeden z rodziców mógłby korzystać z niego przez dłuższy czas (w praktyce kobiety w mniejszym stopniu odczułyby zmiany; koszt nie musiałby być wysoki i rósłby stopniowo wraz ze zwiększającym się odsetkiem mężczyzn korzystających ze swojej części urlopu).
Tego typu argumentów w dotychczasowej dyskusji o uprawnieniach rodzicielskich zabrakło. Szkoda, że na razie przegrywają one w starciu z utartymi sloganami, które są chwytliwe, ale nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością.