Ile płacisz, czytelniku, za wywóz śmieci? Czy dotarły do ciebie informacje, że wkrótce przyjdzie ci sięgnąć do kieszeni głębiej, bo w twojej gminie szykują się podwyżki? Niezależnie od tego, czy segregujesz odpady, czy wyrzucasz je jak leci. Czy pogodziłeś się z wyższymi opłatami? Czy też odwrotnie – przeklinasz niedawno wybranych wójtów, burmistrzów i prezydentów, że przed wyborami obiecywali cuda, a teraz nagle mówią o podwyżkach o 100, a nawet 200 proc.?
Przyjdzie nam teraz zapłacić za lata zaniedbań, chaotycznej polityki i braku nadzoru nad rynkiem, bez którego nikt w Polsce nie może się obyć: śmieci produkuje każdy. I to niemało, bo według danych GUS jest to ponad 312 kg na głowę rocznie, a liczba ta ciągle rośnie, podobnie jak nasza konsumpcja. Łącznie nad Wisłą produkujemy już ponad 12 mln ton śmieci każdego roku.
Wszystkich nas czeka więc terapia szokowa. Naiwne okazało się myślenie, że taka ilość śmieci będzie znikać – i to w dodatku w ekologiczny sposób, a nie w lesie – za 9 zł miesięcznie od osoby. Na tyle, jak policzyło Forum Gospodarki Odpadami, bazując na średnich cenach oferowanych w przetargach w zeszłym roku, jest przeciętnie wyceniana czystość na lokalnym podwórku. Tymczasem powinno to być ponad dwa razy tyle, bo ok. 22 zł miesięcznie, by system się bilansował.
Reklama

(Nie)oczekiwane pierwsze wstrząsy

W ostatnich miesiącach sytuację brutalnie weryfikuje rynek. Coraz więcej firm, które odbierały odpady, zrywa umowy, bo nie może dojść do porozumienia z lokalnymi władzami w sprawie podwyżek. Postawione pod ścianą samorządy niechętnie ogłaszają, że „odbiór odpadów zostaje wstrzymany do odwołania”. Niechętnie, bo to na nich – mimo publikowania obszernych wyjaśnień na stronach internetowych urzędów – skupia się krytyka mieszkańców. Zwłaszcza gdy fiasko rozmów z firmą i brak sukcesów przy nowych przetargach oznacza kilkanaście dni śmieciowego impasu. A scenariusz ten ziścił się w tym roku już w kilku gminach, m.in. Nieporęcie i Nasielsku w woj. mazowieckim czy gminie Nisko w woj. podkarpackim.
Nie wszyscy chcą się zgodzić na podwyżki. W wielu gminach trwa przeciąganie liny między samorządowcami a przedsiębiorcami. Ci pierwsi nie zgadzają się na wyższe stawki (np. gmina Jabłonna zapisała w budżecie 2,5 mln zł, w przetargu padła kwota ponad 7 mln zł) i ogłaszają przetarg za przetargiem w nadziei, że albo dotychczasowi wykonawcy obniżą ceny, albo po odbiór odpadów zgłoszą się inni.
Jak doszło do tego, że firmom bardziej opłaca się zrywać umowy, nawet płacąc kary, niż kontynuować współpracę? Ekspertów to nie dziwi – trudno, by było inaczej, gdy koszty rosną z roku na rok, zaś wpływy maleją. O wysokości tych drugich decydują gminy, które twardo – co przyznają sami samorządowcy – trzymają stawki za odbiór śmieci na niezmiennym od lat poziomie, często od reformy śmieciowej z 2013 r. Trudno nie zauważyć, że od tego czasu wzrosły nie tylko koszty pracy, ale też wymagania dotyczące selektywnej zbiórki. W końcu lada moment, bo najpóźniej od przyszłego roku, we wszystkich gminach obowiązkowy będzie system pięciofrakcyjny (papier, szkło, plastiki i metale, odpady zielone, zmieszane).
Ma on nam pomóc osiągnąć nowe, wymagane prawem poziomy recyklingu, które w przyszłym roku powinny wynieść 50 proc. odpadów komunalnych. W Polsce oficjalne dane mówią o ok. 27 proc., ale zdaniem branży są mocno zawyżone. Innymi słowy, już wkrótce śmieci z co drugiego wyrzucanego przez nas worka będą musiały zostać oddzielone od reszty, przygotowane do recyklingu (np. umyte), a następnie przetworzone, by mogły dalej służyć, np. jako ekologiczny karton z makulatury, z którego wykonane będzie pudełko na pizzę. A to kosztuje.
Te właśnie nowe unijne wymogi skłoniły resort środowiska do odwrotu od utrwalonych od lat metod postępowania z odpadami. A do tej pory wyglądały one tak, że wszystko lądowało na wysypisku i było tam składowane, czemu sprzyjało nie tylko przyzwolenie poprzednich władz, lecz także prostota tego rozwiązania. Zdecydowanie łatwiej było gromadzić śmieci pod gołym niebem niż je segregować i przerabiać. Nie mówiąc już o niskich kosztach takiej utylizacji.
A te od 2012 r. wzrosły ponad sześciokrotnie. Ten skok zapewnił obecny rząd, który – zgodnie z unijnymi priorytetami – traktuje składowanie jako model najmniej pożądany. Podwyższano więc opłatę, m.in. za składowanie odpadów. Jeszcze w 2013 r. wynosiła ona nieco ponad 115 zł, w tym roku 170 zł za tonę niesegregowanych odpadów zmieszanych. Od 2020 r. będzie to już 270 zł. To koszt, który muszą brać na swoje barki firmy, a pośrednio też gminy i mieszkańcy.
Rządzący podkreślają, że odchodzenie od składowania jest konieczne, bo od 2035 r., zgodnie z wytycznymi UE, w ten sposób zagospodarowanych będzie można tylko 10 proc. odpadów. Nam do tego celu wciąż daleko, co jest dla rządzących argumentem, by zwiększyć tempo. Według danych GUS w Polsce w 2016 r. składowaliśmy 37 proc. śmieci, a w przodującym w tym zestawieniu woj. świętokrzyskim było to blisko 60 proc.

Druga fala

Ceny musiały więc wzrosnąć. Szokować może ich skala: od 80 proc. do nawet 200 proc. Dziś fala podwyżek przetacza się przez kraj podobnie jak jeszcze pół roku temu swoje piętno na lokalnym krajobrazie odcisnęła fala pożarów składowisk odpadów.
Zjawiska te są ze sobą związane. Bo nowe przepisy, którymi resort środowiska postanowił ugasić pożary, windują koszty działalności firm. O tym, że tak się stanie, mówiono zresztą już w trakcie prac nad ustawą. Ale gdy w sprawę – na skutek medialnej wrzawy wokół płonących opon w Trzebini czy Zgierzu – zaangażował się premier Mateusz Morawiecki, który zapowiedział, że rząd rozprawi się z mafią śmieciową, odwrotu od regulacji nie było. Niestety, rykoszetem dostały uczciwe firmy. Bo oszuści, którzy rejestrują działalność na osoby słupy – a potem mamią gminy konkurencyjnymi cenami i oszukują je, że odpady są utylizowane prawidłowo, podczas gdy w rzeczywistości lądują w lesie lub są zakopywane – nadal nic sobie z zakazów nie robią.
O tym, że nie tak łatwo jest położyć kres patologiom, przekonaliśmy się tuż po uchwaleniu przepisów. Pożary nie ustały, a mafia śmieciowa, przeciwko której rządzący wytoczyli legislacyjne działa, dalej puszczała z dymem kolejne hałdy odpadów. Jednocześnie wzrosły jednak koszty całego systemu. Bo dziś firmy muszą instalować monitoring na terenie zakładów, by w razie pożaru łatwiej było wykryć sprawcę, dostosować się do ostrzejszych wymogów przeciwpożarowych i wykupić ubezpieczenia na wypadek wystąpienia szkody w środowisku. – Te dodatkowe opłaty, które przecież nie przyczyniają się do poprawy technologii przetwarzania odpadów, w niektórych przypadkach mogą sięgać nawet kilku milionów złotych. A to z pewnością nie pozostanie bez wpływu na koszty, które ostatecznie będą ponosili mieszkańcy – przekonuje biuro prasowe Urzędu Marszałkowskiego Województwa Mazowieckiego.

Recykling opłacalny na papierze

Szczególnie mocno na branży odcisnął się zakaz ograniczający czas składowania odpadów frakcji wysokokalorycznej (np. tworzyw sztucznych) – przed zmianami były to trzy lata, teraz – rok. W założeniu miało to zachęcać przedsiębiorców, by ci nie przetrzymywali śmieci za długo (zauważono, że pożary wybuchały często wtedy, gdy 3-letni okres się kończył), tylko jak najszybciej odsprzedawali je następnym firmom odpowiedzialnym za recykling.
Rzeczywistość nie przystaje jednak do tego modelu, bo nie ma popytu na wiele z tych odpadów. Jak mówi Piotr Szewczyk, przewodniczący Rady Regionalnych Instalacji Przetwarzania Odpadów Komunalnych, nie sposób dziś obronić tezy, że na recyklingu można zarabiać. – To mit, bo o ile papier, szkło czy metal można jeszcze sprzedać z zyskiem, to od 30 do 50 proc. tworzyw sztucznych już nie. Kilka lat temu za tonę odpadów foliowych można było uzyskać 600 zł. Dziś 280 zł. A liczba odpadów rośnie – wymienia ekspert.
Nie pomaga też to, że wiele opakowań jest tak projektowanych, że w ogóle nie nadaje się do recyklingu. I chociaż na pierwszy rzut oka wydają się być łatwe do przetworzenia, to w praktyce proces jest kosztowny, czasochłonny, a niekiedy wręcz niemożliwy. Przykładem mogą być kartony po mleku czy sokach, które chciałoby się wrzucić do pojemnika na papier, to jednak powinny znaleźć się w kuble z odpadami zmieszanymi. Bo składają się z trzech surowców: kartonu, folii aluminiowej i plastikowego korka.
Problem w tym, że nawet gdy już taki produkt zostanie przetworzony i otrzyma drugie życie, to dalej będzie mniej pożądany na rynku niż nowy. Z informacji Parlamentu Europejskiego wynika, że w Europie popyt na tworzywa sztuczne pochodzące z recyklingu stanowi zaledwie 6 proc. zapotrzebowania na nie. Innymi słowy – firmom opłaca się kupić nowe plastikowe butelki, bo te, do których produkcji wykorzystano odzyskane surowce, często są droższe i gorszej jakości.
Można przy tym zadać pytanie: skoro cały ten system jest tak niewydolny finansowo, to dlaczego – abstrahując od względów środowiskowych – jest on wdrażany przez UE z takim uporem? Jeszcze do niedawna firmy wychodziły na plus, przetwarzając odpady i odsprzedając odzyskane surowce. Dobra passa trwała do momentu, gdy Chiny, największy importer odpadów na świecie, wprowadziły embargo na odpady z Europy. Postawiły tym sposobem tamę dla strumienia odpadów, których tutejsze firmy nie chciały lub nie opłacało im się ich przetwarzać (bo były najgorszej jakości i trudne do doczyszczenia). Sprawiło to, że śmieci w Europie jest za dużo. A ich nadmiar, przy niskim popycie, sprawia, że ceny za surowce wtórne spadają na łeb na szyję.

Segregacja: panaceum czy placebo?

Sęk w tym, że rządzący gdzie indziej upatrują źródeł kryzysu. Wskazują na gminy, jako najbardziej zawodne ogniwa systemu. Mają one sobie nie radzić ze organizowaniem selektywnej zbiórki, by do firm trafiały czyste odpady najlepszej jakości. Dzięki temu te mogłyby je sprzedawać i na tym zarabiać. Bilansowałoby to im koszty działalności i pozwalało w mniejszym stopniu obciążać mieszkańców, czyli nie windować opłat. – Przy tym założeniu opłaty za śmieci powinny w gminach maleć, a nie rosnąć – przekonywał wielokrotnie wiceminister środowiska Sławomir Mazurek, dziwiąc się, że tak się nie dzieje.
Zdaniem Marcina Podgórskiego, dyrektora departamentu gospodarki odpadami, emisji i pozwoleń zintegrowanych w Urzędzie Marszałkowskim województwa Mazowieckiego, jest to zbyt idealistyczne myślenie. – Trudno przyjąć nam uzasadnienie, że wystarczy tylko efektywnie wdrożyć selektywną zbiórkę odpadów, byśmy mogli na nich zarabiać, kiedy nie ma ostatniego ogniwa w systemie, który uczyniłby surowce z recyklingu pożądanymi przez rynek. Nie ma zachęt ani obowiązków, by wdrażać procesy technologiczne, które zwiększałyby wykorzystanie surowca wtórnego tak, by był on bardziej opłacalny niż surowiec pierwotny – mówi. I zaznacza, że problem ten nie dotyczy tylko Polski. – Zachód ma świetnie zorganizowaną zbiórkę odpadów, ale wystarczyło, że Chiny przestały je przyjmować, a problem pojawił się również tam – mówi.
Także doświadczenia samorządów, które podjęły wysiłek, by poprawić jakość segregacji, nie napawają optymizmem. Bo mimo starań Gorzowa Wielkopolskiego, gdzie podział na pięć frakcji działa od stycznia zeszłego roku, system sprawdza się słabo. Okazuje się, że mimo tych statystycznych sukcesów, wcale nie przekłada się to na jakość odbieranych surowców, a więc na łatwość ich sprzedaży na rynku i zwrot części kosztów.
W ciągu ostatnich 12 miesięcy mieszkańcom nieruchomości znajdujących się na terenie Związku Celowego Gmin MG-6 (w jego skład wchodzą Gorzów Wlkp. i gminy wiejskie: Bogdaniec, Deszczno, Kłodawa, Lubiszyn, Santok) dostarczono prawie 38 tys. kolorowych pojemników na papier, plastik, szkło, odpady biodegradowalne oraz zmieszane, a także prawie milion worków. Efekt? W 2018 r. na terenie całego związku zebrano ponad 3,6 ton szkła, plastiku, papieru, które mieszkańcy posegregowali, dzięki czemu nie trafiły one na wysypisko. Robi wrażenie? Tak, ale warto też dodać, że to niespełna 7 proc. wszystkich odpadów zebranych na terenie ZCG. Biorąc pod uwagę, że już za rok polskie gminy mają osiągnąć 50-proc. odzysk, trudno mówić o dobrym wyniku.
Zdaniem ekspertów przykład Gorzowa jest symptomatyczny dla całego kraju, który będzie przechodził podobne zawirowania w przyszłym roku, gdy segregacja na pięć frakcji stanie się obowiązkowa. – Bez wsparcia rządu gminom nie uda się sprostać wymaganiom UE, która chce, żeby do 2025 r. aż 55 proc. odpadów komunalnych trafiało do recyklingu. W Polsce recykling kuleje, odzyskujemy znacznie mniej surowców i są one słabej jakości, stąd problem z ich zbytem – przekonuje Elżbieta Radwan, burmistrz podwarszawskiego Wołomina.

Na rozdrożu

Czy jest jakaś nadzieja na przełamanie śmieciowego pata? Dużą niewiadomą jest jeden z kluczowych organizatorów rynku, czyli Ministerstwo Środowiska. Z jednej strony wykazało się stanowczością w zeszłym roku, gdy procedowano ustawy mające przeciwdziałać pladze pożarów wysypisk. W ciągu kilku tygodni przygotowano dwie nowelizacje, a wkrótce potem serię rozporządzeń wykonawczych. Udało się również dofinansować inspekcję ochrony środowiska, która uzyskała większe uprawnienia i narzędzia do tropienia śmieciowych przestępców.
Jednocześnie przeciągają się prace nad być może najważniejszą dziś z punktu widzenia rynku i samorządów ustawą o utrzymaniu czystości i porządku w gminach. Niedawno resort przedstawił drugi, zmieniony projekt. Przyjęto go już z dużo większym entuzjazmem niż poprzedni, do którego spłynęła masa uwag od kilkudziesięciu organizacji samorządowych i grup firm. Czy ten akt prawny wystarczy, by uporządkować rynek? To mało prawdopodobne, zwłaszcza że niektóre planowane w nim rozwiązania zamiast leczyć przyczyny choroby, jedynie pudrują na chwilę problem – w tym przypadku rosnące koszty dla mieszkańców.
Chodzi o przepis, który pozwoliłby samorządom dopłacać do systemu gospodarki odpadami, co do tej pory – przynajmniej oficjalnie – nie było dozwolone. Bo ten miał się sam finansować z opłat mieszkańców. Tyle teorii, bo samorządy niekiedy dwoiły się i troiły, by takie wydatki ukryć. Po zmianach nie musiałyby tego robić. Zdaniem Leszka Świętalskiego, eksperta Związku Gmin Wiejskich RP, rozwiązanie to – choć pozornie korzystne – otwiera furtkę do niebezpiecznego precedensu, który szybko się rozpowszechni. Dofinansowywanie kosztów stanie się normą, zwłaszcza w bogatszych gminach, i zamieni się w dotowanie niewydolnego systemu. A im dłużej będziemy to tolerować, tym odcięcie finansowej kroplówki będzie trudniejsze.
Sceptyczny wobec tego pomysłu jest też Michał Olszewski, wiceprezydent Warszawy. Przypomina, że budżet żadnego samorządu nie jest z gumy, a usankcjonowanie takich opłat oznaczałoby ograniczenia w innych wydatkach. W skrócie, samorządy będą stały przed wyborem: tańsze śmieci dla mieszkańców albo inwestycje np. w budowę szkół czy dróg.
Ministerstwo Środowiska tych obaw nie podziela i podkreśla, że przepis do niczego samorządowców nie zmusi, a jedynie da im możliwości. Przypomina, że naszym największym wyzwaniem jest dziś poprawa wskaźników recyklingu, z których rozliczy nas UE. Jednocześnie tuż przed świętami rządzący skierowali do jednodniowych uzgodnień międzyresortowych projekt rozporządzenia, które przesuwa obowiązek dostosowania się do wymaganej segregacji na pięć frakcji o rok. Skorzystają na nim gminy, które nie podjęły jeszcze żadnych kroków, by na taki system się przestawić. Zdaniem ekspertów to nic innego jak premiowanie maruderów, którzy nie zdążyli się przygotować. Wbrew pozorom wielu takich gmin nie ma. Sęk w tym, że przy akceptacji opóźnień przekonywanie o konieczności przyspieszenia selektywnej zbiórki jest schizofreniczne. Zgoda między ministerstwem a branżą panuje jednak co do jednego: czas tanich śmieci minął.