Tę wstrząsającą historię opisuje gazeta "Scottish Daily Record". Była godz. 19:09, gdy na pogotowie w Glasgow zadzwoniła przerażona córka Erniego Rutkiewicza, 43-letnia Linda. Błagała o karetkę, bo ojciec zadławił się, a ona nie była mu w stanie pomóc. Gdy pogotowie nie przyjeżdżało, spanikowana kobieta zadzwoniła po raz drugi - o 19.22. Ale karetka - tak, jakby chodziło o zwykły przypadek - przybyła dopiero po 22 minutach od pierwszego wezwania.

Reklama

Na reanimację było już za późno. Ernie Rutkiewicz zmarł, gdy karetka była zaledwie 200 metrów od jego domu. Mężczyznę przewieziono jeszcze do szpitala, ale tam lekarze mogli zrobić tylko jedno: potwierdzić, że nie żyje.

Tej tragedii od początku do końca przyglądała się zrozpaczona córka weterana. Teraz kobieta nie wyklucza, że poda publiczną służbę zdrowia do sądu.

Ale to nie załoga karetki była winna, a bezsensowny system. "System nie wykazuje, że załoga karetki reanimacyjnej jest wolna i może zostać wysłana do nagłego przypadku do chwili, aż upłynie czas wyznaczony na przerwę. Jest tak zawsze - z tą różnicą, iż tym razem doszło do śmierci człowieka" - tłumaczy gazecie "Scottish Daily Record" anonimowy rozmówca z pogotowia.

W czasie II wojny światowej Ernie Rutkiewicz był więźniem obozu koncentracyjnego. Udało mu się uciec. Mężczyzna przedostał się do Wielkiej Brytanii, by tam wstąpić do Polskich Sił Zbrojnych.