Gdy rząd PiS robi kolejny krok w stronę budowy państwa dobrobytu, z 13. emerytury próbując zrobić regularne, coroczne świadczenie, mnie przypomina się pewien rysunek. Przedstawia on przygarbionego chłopa, na którego plecach podróżuje arystokrata i ksiądz. Rysunek, spopularyzowany w czasach poprzedzających wybuch rewolucji francuskiej w 1789 r., wyrażał krytykę ówczesnych stosunków społecznych opartych na wyzysku chłopstwa. Dzisiaj rolę wyzyskiwanych chłopów przejęli ludzie pracujący i przedsiębiorcy, a rolę szlachty i kleru – ich babcie i dziadkowie, emeryci.
Prognozy demograficzne są jednoznaczne: seniorów będzie przybywać, w efekcie czego staną się najsilniejszą politycznie grupą społeczną. Będą wymagać coraz więcej uwagi i coraz więcej nakładów finansowych. Jednak rewolucji nie będzie. Klasa produktywna się nie zbuntuje. Muszę więc zmartwić Witolda Gadomskiego z „Gazety Wyborczej”, który oznajmił, że „państwo dobrobytu umiera”. Nie umiera. Państwo dobrobytu, którego czuła opieka ma obejmować przede wszystkim właśnie emerytów, trwa i trwać będzie. Weszliśmy bowiem w epokę, w której bezpieczeństwo stało się ważniejsze niż wolność. Bertrand de Jouvenel, wybitny francuski filozof polityki, powiedziałby, że w społecznym sporze o wartości wygrali sekurytaryści i – być może – wygrać musieli, bo ludzie uznają wolność za „w gruncie rzeczy potrzebę drugorzędną”, ujawniającą się tylko od czasu do czasu, zwłaszcza w warunkach skrajnej opresji.
Dobrobyt w autokracji
„Przekonanie, że państwo dobrobytu przechodzi kryzys, który nieuchronnie prowadzi do jego upadku, pojawiło się już w literaturze ekonomicznej pół wieku temu” – zauważa Rafael Muñoz de Bustillo Llorente, ekonomista z Uniwersytetu w Salamance, w pracy z 2019 r. „Key challenges for the European Welfare States” (Główne wyzwania dla europejskich państw dobrobytu). A jednak, twierdzi ekonomista, przekonanie to okazało się błędne. Dane dotyczące rządowych wydatków socjalnych pokazują, że europejskie państwo dobrobytu w ostatnich dekadach wcale nie traciło wigoru. Od czasów powojennych rosły one w relacji do PKB aż do początku lat 90., potem delikatnie spadły i od tamtej pory utrzymują się na stabilnym poziomie – stanowią średnio 23,7 proc. PKB dla państw „starej” Unii Europejskiej i 16,2 proc. dla Stanów Zjednoczonych. Słynna austerity, czyli polityka cięć budżetowych stosowana przez niektóre rządy po kryzysie 2008 r., niczego tu nie zmieniła. W Polsce wydatki socjalne wynoszą ok. 25 proc. PKB – jesteśmy powyżej europejskiej średniej i będziemy się od niej oddalać, gdyż nie tylko rząd PiS, lecz także niemal każda formacja polityczna (poza Konfederacją) proponuje swoją wersję państwa opiekuńczego.
Ogólnie rzecz biorąc, w gospodarkach rozwiniętych (może nie licząc Włoch czy Francji) zakończył się już czas szukania optymalnego poziomu wydatków socjalnych. Optymalnego, czyli takiego, który nie prowadzi do kryzysu finansów publicznych i bankructwa kraju, pozwalając jednocześnie skutecznie konsolidować socjalny elektorat, czyli właściwie zdecydowaną większość z nas. Jak pokazuje Eurobarometr z 2017 r., aż 83 proc. unijnej populacji uważa, że rynek powinien być opleciony siecią bezpieczeństwa socjalnego. To jak wyrok śmierci dla klasycznego liberalizmu.
Jak na ironię, wielu badaczy zwraca uwagę, że hojna polityka socjalna to efekt działania samego kapitalizmu – przynajmniej jeśli mowa o kapitalizmie w warunkach demokracji. Ich zdaniem wzrost gospodarczy kreuje potrzeby, których rynek nie może zaspokoić. Weźmy choćby objęcie wszystkich obywateli ubezpieczeniem zdrowotnym, które w zamyśle ma obniżać koszty leczenia osób biednych lub nieodpowiedzialnych (które nie chcą się zabezpieczyć dobrowolnie).