p

Maciej Nowicki: Coraz częściej podkreślamy dziś schyłek demokracji. To wspólny mianownik niemal wszystkich politycznych analiz. Dotyczy to nie tylko Europy Zachodniej czy Ameryki Północnej. Także w regionach, gdzie demokracja została niedawno zbudowana czy odbudowana, ton bywa podobny - od krajów Europy Środkowo-Wschodniej, przez Amerykę Łacińską, aż po Azję. Nieustannie czytamy o tym, że brak woli politycznej, wycofywanie się w sferę prywatności czy przerost indywidualizmu świadczą o regresie demokracji. Pan podjął się zupełnie innego zadania: zamiast podkreślać kryzys demokracji, pokazuje pan, w jaki sposób, reagując na coraz wyraźniejszą niewydolność istniejącego systemu politycznego, społeczeństwo tworzy pewien zespół mechanizmów zwany kontrdemokracją. Najprościej mówiąc, jesteśmy nie tyle świadkami zamierania demokracji, co jej metamorfozy...
Pierre Rosanvallon*: To prawda, niesłychanie dużo analiz współczesnej demokracji kładzie nacisk na ideę schyłku. Ten wniosek opiera się na jednym tylko wskaźniku - statystykach udziału w wyborach. Z jednej strony rzeczywiście widzimy spadek frekwencji niemal we wszystkich krajach, mniej więcej od 20 lat. Ale, po pierwsze, debata dotycząca absencji wyborczej rozpoczyna się przecież już w roku 1791, gdy urny świeciły pustkami. To wtedy Michelet napisał słynne zdanie: "Lud wrócił do siebie". Tak więc, mówiąc o upadku demokracji, opieramy się na jednym czynniku, a nawet ten czynnik można czasem podać w wątpliwość. Po drugie - i to jest znacznie istotniejsze - mamy zbytnią skłonność sprowadzania wszystkiego do partycypacji w wyborach. To prawda, wybory powszechne są niezwykle ważne, ponieważ stanowią uznanie równości wszystkich obywateli. Jednak każdy, kto chce napisać historię sprawowania władzy przez wspólnotę, musi wziąć także pod uwagę odrzucenie, protest, kontrolę społeczną, włączanie się w publiczne spory. Obok ufności w demokrację mieliśmy zawsze głęboką nieufność. I stanowi ona tu cnotę - cnotę tego, który nie udziela swego mandatu w sposób ostateczny, który chce zachować prawo do pewnej rezerwy, do kontroli. I o ile rzeczywiście widać pewne wyczerpanie wyborczej formuły demokracji, to jednocześnie widać wielką żywotność innych jej form. Wskaźniki udziału w strajkach, manifestacjach ulicznych, narodziny nowych form zbiorowej solidarności, liczba masowych petycji - wszystko to wskazuje, że nie weszliśmy w erę apatii politycznej ani wycofywania się w prywatność. Demokracja kontroli, protestu, oceny zyskuje coraz bardziej na znaczeniu. Tak zwany pasywny obywatel to tylko mit - ludzie są coraz bardziej aktywni, tyle że nie przy urnach.

Kontrdemokracja nie jest niczym nowym. Jest wpisana w demokrację od zawsze. Już Grecy doskonale rozumieli, że nie wystarczy głosować, trzeba także kontrolować sprawujących władzę. Nowe jest co innego - coraz większe znaczenie, jakie zyskuje kontrdemokracja w naszych społeczeństwach. "Kontrdemokracja" zyskuje na znaczeniu, ponieważ nasze zaufanie do systemu i rządzących jest coraz mniejsze.

Kontrdemokracja ma za zadanie zaradzić rosnącemu deficytowi zaufania przez zorganizowanie form nieufności. W tym sensie jest raczej wyrazem pewnego braku niż projektem. W społeczeństwie zaufania odgrywałaby na pewno mniejszą rolę. Tylko że odbudowanie tego zaufania wydaje się niemożliwe z kilku zasadniczych powodów. Pierwszy z nich wiąże się z pozycją, jaką zajmuje technika we współczesnym świecie. Świetne wprowadzenie stanowi tu Społeczeństwo ryzyka Ulricha Becka. Beck stwierdza rzecz niewątpliwą - zerwaliśmy z optymizmem, który charakteryzował nasze spojrzenie na technikę aż do lat 60. Wkroczyliśmy w wiek katastrof i niepewności, technologie kojarzą nam się raczej z ryzykiem niż postępem. Społeczeństwo ryzyka jest społeczeństwem, które nie ufa własnej przyszłości.

Jednocześnie nie ma żadnego wyboru. Musi zdać się na naukowców, bo po pierwsze, nie potrafi ich w żaden sposób zastąpić. A po drugie, nie ma żadnych środków, by ocenić ich działanie. Możemy żądać wyjaśnień od naukowców - ale czy to naprawdę tak wiele zmienia? Widać jasno, że kiedy stajemy przed problemami, których naukowcy nie potrafili wcześniej ani wyjaśnić, ani zrozumieć, i tak zawsze robimy to samo - prosimy ich o pomoc...

To prawda, jesteśmy skazani na zależność od ludzi, do których dawno straciliśmy zaufanie. Także w domenie makroekonomicznej wszystko wskazuje dziś na to, że epoka, w której przyszłość była przewidywalna, dobiegła końca. Instytucje, które miały ją przewidywać, znajdują się w odwrocie. Czasy, kiedy Zgromadzenie Narodowe we Francji przegłosowywało stopę wzrostu gospodarczego na najbliższe pięć lat w ramach gospodarki planowej, wydają się nam niebywale odległe - podczas gdy było to zaledwie 30 lat temu. Wtedy starano się dyktować bieg przyszłości, dziś widzimy, że przyszłość oznacza stanięcie oko w oko z sytuacją, z przemianami, z wypadkami. Jest też socjologiczna przyczyna tej sytuacji związana z nadejściem tego, co Michael Walzer nazywa społeczeństwem oddalenia. Co to jest zaufanie? To forma wiedzy, która pozwala nam formułować hipotezy odnośnie zachowania danej osoby w przyszłości. Im lepiej znamy daną osobę, tym zaufanie jest większe. Zaufanie w ogromnym stopniu zależy od homogeniczności społeczeństwa. Społeczeństwa, w których wskaźnik zaufania jest najwyższy, to homogeniczne społeczeństwa skandynawskie - im bardziej bowiem grupa jest homogeniczna, tym większa jest przewidywalność postaw i zachowań...

Mówią o tym badania Roberta Putnama opisane przez niego w słynnym tekście opublikowanym w zeszłym roku. Putnam przyjrzał się sporym grupom losowym w kilkudziesięciu krajach. Tam, gdzie współczynnik imigracji był spory, zaufanie spadało w spektakularny sposób. W końcu wszystko wracało do normy - ale trzeba było na to bardzo długiego czasu. Putnam nie chce zahamować imigracji, rozumie, że bywa ona po prostu konieczna, stwierdza jedynie, że wiąże się ona także z pewnymi kosztami społecznymi...

Tekst Putnama ma wielkie znaczenie. Trzeba tu dorzucić jeszcze jedno - brak zaufania wobec innych i brak zaufania wobec rządzących są ściśle ze sobą powiązane. Pokazały to liczne badania porównawcze. Brazylia, która bije wszelkie możliwe rekordy nieufności do polityków, jest jednocześnie krajem, w którym wskaźniki zaufania między jednostkami są najniższe. To nie wszystko - im wyraźniejsza jest nieufność do polityków, tym większa jest tolerancja dla korupcji.

Tak więc, pana zdaniem, to nie tyle polityka znajduje się w kryzysie, co społeczeństwo?

Tak. Społeczeństwo czuje się coraz gorzej reprezentowane. Ale tego odczucia nieufności nie sposób zredukować do prostej opozycji między ludem a elitami. Zresztą brak zaufania to nie wszystko. Kolejnym czynnikiem jest wzrost poziomu wykształcenia, który sprawia, że wymagania stają się większe. Lepsza zdolność sądzenia oznacza większy potencjał rozczarowania. Mamy wreszcie rozkwit kontrdemokracji, czyli form sprawowania władzy negatywnej przez wspólnotę... Michel Foucault podkreślał, że zmierzamy ku społeczeństwu nadzoru, gdzie władza coraz ściślej nadzoruje lud. Oczywiście ten wymiar istnieje, co odzwierciedlają choćby debaty na temat wszechobecności kamer przemysłowych w miastach czy spory dotyczące tego, w jakim stopniu profilowanie elektroniczne pozbawia nas resztek prywatności. Ale jednocześnie mamy coraz więcej środków, za pomocą których społeczeństwo może kontrolować władzę.

Powiedział pan, że społeczeństwa czują się coraz gorzej reprezentowane przez polityków. To nie ulega wątpliwości. Ale jest w tym coś paradoksalnego - przecież nigdy wcześniej w historii każdy krok polityka nie był opisywany z taką precyzją. To temu dziś w ogromnym stopniu służą media - nieustannej denuncjacji polityków, często dotykającej także ich życia prywatnego... Czasem zadajemy sobie po cichu pytanie, czy czasy niepełnej jawności nie były lepsze.

To nie tak. Wszystko wiąże się z całkowicie nowym podejściem, jakie obecne społeczeństwa mają do jawności czy przejrzystości. Wejście w epokę mediów nie tłumaczy wszystkiego. Trzeba szukać głębiej. Wydaje mi się, że główną przyczyną jest dezideologizacja życia politycznego. Kiedy polityka była pojmowana przede wszystkim jako walka wykluczających się systemów albo walka klas na śmierć i życie, kwestie osobiste nie miały prawie żadnego znaczenia. Liczyło się to, kto jaką partię reprezentuje i jaka jest ideologia tej partii. To były podstawowe punkty orientacyjne. Wszystko się zmieniło pod koniec XX wieku. Upadek ideologii wytworzył bardziej zindywidualizowane spojrzenie na politykę. Tym samym kwestia osobistego zaufania wyborcy do polityków zyskała na znaczeniu. Zwiększyła się rola polityki skandalu, polityki denuncjacji. Stąd obfitość różnych afer będąca wynikiem nie tyle upadku wartości moralnych, co rosnącej roli przejrzystości.

Po prostu zmienił się instrument pomiaru?

I to nie media do tego doprowadziły - one raczej odpowiadają na nowe potrzeby. Na dodatek politycy zrozumieli sytuację i zwiększyli dawkę swej obecności w mediach, czyniąc z życia prywatnego - oczywiście reżyserowanego - kluczowy element własnej wiarygodności. Nie podkreślają już wierności swemu obozowi, tego już się od nich nie wymaga. Muszą za to mnożyć dowody osobistej uczciwości i obnosić się ze swoją bliskością z wyborcami. Prostota i przejrzystość stały się głównymi cnotami politycznymi.

Czy społeczeństwo dysponuje tak naprawdę narzędziami, które pozwalają mu ocenić działania władzy? W jakim stopniu obserwujemy tu powtórkę relacji naukowcy - społeczeństwo? Społeczeństwo już nie ufa politykom, ale nie może się bez nich obyć...

Możliwości oceny są rzeczywiście ograniczone. Jednocześnie, gdy przyjrzymy się scenie politycznej, widać jasno, że każda władza skarży się, iż jest nieustannie blokowana, ograniczana. Gdy podejmuje jakąś inicjatywę, zwiększa tym samym prawdopodobieństwo krytyki. Przychodzi mi tu na myśl znana formuła Ludwika XIV: Za każdym razem, gdy tworzę nowe stanowisko, stwarzam stu niezadowolonych i jednego niewdzięcznika. To tego typu przekonania definiują dziś działania rządów. Kieruje nimi raczej troska o uniknięcie krytyki za podjęcie dyskusyjnych działań niż nadzieja, że staną się popularne dzięki wielkim reformom. Na dodatek wyborcy są znacznie bardziej wyczuleni na ryzyko pogorszenia własnej sytuacji, niż na szanse jej poprawy. Asymetria między pozytywnym i negatywnym rzuca się więc w oczy zarówno w zachowaniach polityków, jak i w postawie ludu. Dlatego strategie unikowe wydają się oczywiste. Większa zdolność reagowania po stronie rządzonych doprowadziła do coraz większej skromności po stronie rządzących.

I tu kryje się największa dwuznaczność kontrdemokracji - nie prowadzi ona do wymyślania nowej polityki, ale ją uniemożliwia...

Kontrdemokracja jest terminem z zamierzenia dwuznacznym. Mamy tu aspekt pozytywny: siłę krytyczną, która - jak łuk przyporowy w katedrze - pozwala powiększyć budowlę, jej przestrzeń. Ale mamy także aspekt negatywny: większa kontrola prowadzi do blokowania systemu. Wszystko musimy mierzyć tą miarą. Nie chodzi jedynie o niemoc polityków. Rozwiązaniem naszych problemów nie jest powrót do idealistycznej wizji silnego męża stanu, wizji gaullistowskiej czy churchillowskiej. Widać to choćby w zmianie charakteru samych wyborów. Także one zyskują kontrdemokratyczny charakter - są w coraz mniejszym stopniu zorganizowanym wyborem przyszłości. Sprowadzają się raczej do krytyki pewnych sytuacji powiązanych z przeszłością. Głosuje się najczęściej przeciw czemuś, a nie za czymś.

Czy zatem przeszliśmy od demokracji projektu do demokracji odrzucenia? Przecież przez bardzo długi czas wyborcy utożsamiali się z jakimś obozem, z ideologią, z projektem...

Fakt, że dziś określają się w sposób negatywny, stanowi wielką zmianę. Aby odpowiedzieć na pytania, jakie niesie z sobą ta gigantyczna przemiana, musimy stworzyć nową filozofię polityki. W jej sercu trzeba umieścić mechanizmy odwoływania, mechanizmy sankcjonujące, a nie tylko - jak to było w przeszłości - mechanizmy wyboru, udzielania mandatu. Można wręcz powiedzieć, że dzisiejsze systemy polityczne określane są nie tyle przez swe elementy czysto instytucjonalne (system prezydencki lub parlamentarny, dwupartyjny lub wielopartyjny itd.), co przez stopień, w jakim możliwość zmiany zależy od zdolności blokowania przez poszczególne grupy nacisku. Wspólny negatywny mianownik zyskuje coraz większe znaczenie w życiu krajów Europy. Widzimy coś jeszcze. Która instytucja jeszcze do niedawna symbolizowała demokrację w sposób najpełniejszy? Parlament wybrany w sposób wolny. Cała historia demokracji stanowiła refleksję dotyczącą konstytuowania się parlamentu, jego władzy itd. A jak jest dziś? Które instytucje są przez obywateli Europy Zachodniej uważane za najbardziej demokratyczne? Otóż w coraz większym stopniu są to trybunały konstytucyjne, grupy mędrców, niezależne autorytety. Parlament, który znajduje się w sercu systemu demokratycznego, wcale nie jawi się ludziom jako to, co najbardziej reprezentatywne i ważne. Przytoczę tylko jedną liczbę - na świecie w ciągu zaledwie pięciu lat między rokiem 1990 a 1995 w ponad 30 krajach stworzono bardzo rozbudowane systemy kontroli konstytucyjnej. To jeszcze dobitniej pokazuje, że centrum demokracji nie jest już tylko życie parlamentarne.

Trybunałów konstytucyjnych, grup mędrców czy niezależnych autorytetów nie wybiera się w powszechnych wyborach. Jak doszło do tego, że ciała niewybieralne stały się ucieleśnieniem demokracji?

Przedtem nie przywiązywano do nich większej wagi właśnie dlatego, że nie są przedmiotem powszechnych wyborów. A jak tę zmianę rozumieć? Moim zdaniem jest to rezultat innego spojrzenia na większość w naszych społeczeństwach. Kiedy chodziło o to, by przeciwstawić się dawnym formom dominacji klasowej albo walczyć przeciwko takim formom wyborów, które wykluczały część społeczeństwa, idea władzy większości była tożsama z walką o zbiorową emancypację. Była w praktyce synonimem jednomyślności. Nikt już dzisiaj tak jej nie postrzega. Mniejszość nie kojarzy się nam z grupą uciskającą. Wprost przeciwnie - to mniejszości uważane są za żywe ucieleśnienie tego, co znaczy bycie uciskanym. Tak więc staramy się połączyć dwa typy legitymizacji - ten, który opiera się na władzy większości (wybory), i ten, który odwołuje się do logiki praw uniwersalnych, które trzeba zagwarantować jednostkom albo wykluczonym (sędziowie, autorytety niezależne itd.).

Polska jest krajem kontrdemokratycznym?

We wszystkich krajach Europy Środkowo-Wschodniej i Wschodniej widać jednocześnie dwie rzeczy. Po pierwsze, nowe partie polityczne, które się tam pojawiły, nie były zakorzenione w ideologiach przeszłości. I pewnie dlatego falowanie systemu czy uskrajnienie dyskursów politycznych są bardziej wyraźne. To jednocześnie kraje, które od razu przeszły od predemokracji do postdemokracji. Czytałem polską konstytucję i nie sposób było zauważyć, że została ona napisana w sposób znacznie bardziej nowoczesny niż konstytucja francuska w latach 70. Polska konstytucja przyznaje znaczące kompetencje przeciwwładzom, państwu prawa. Podczas gdy kraj jakobiński, którym jest Francja, przez bardzo długi czas miał z tym gigantyczny problem. U nas uważano, że władza jest wszystkim, a prawo niczym.

Jest także inne ekstremum. Do niedawna wierzyliśmy, że społeczeństwo może zastąpić polityków. Być może całkowicie. Taki jest wspólny mianownik różnych projektów, które jeszcze niedawno były szalenie modne: demokracji partycypacyjnej, demokracji internetowej czy dysydenckiej utopii antypolityki. Nic naprawdę ważnego z tego nie wyszło. Dlaczego?

Ponieważ społeczeństwo wcale tak nie myśli - nie chce władzy dla siebie. Tendencja dominująca jest taka, że godzimy się na to, by politycy wykonywali swoją pracę, ale jednocześnie chcemy tę pracę kontrolować. W tym sensie polityk stał się zleceniobiorcą pewnej usługi. Jednocześnie wyborca zmienił się w coraz bardziej wymagającego konsumenta, po cichu rezygnując z roli współtwórcy zbiorowego świata. Przyjrzyjmy się choćby tzw. nowych ruchom społecznym. Istnieje oczywiście spora różnica między grupkami, które specjalizują się w spektakularnych, szokujących akcjach - jak np. Act Up we Francji - a wielkimi, ugrzecznionymi organizacjami pozarządowymi sprofesjonalizowanymi do reszty na wzór wielkich korporacji. Jednak jako formy polityczne są one do siebie bardzo podobne. Dawne ruchy społeczne - najlepszy przykład stanowią tu związki zawodowe - za swój cel miały negocjacje społeczne i reprezentowanie członków. Celem nowych ruchów społecznych jest unaocznienie pewnych problemów i zwrócenie na nie uwagi władz. Oni nie chcą przejąć władzy. Nie chcą nawet tych problemów rozwiązywać. Chcą jedynie, by władza zwróciła na pewien problem uwagę. Stąd nazywamy ich whistleblowers - tymi, którzy gwiżdżą na alarm.

Innymi słowy zmieniło się nasze spojrzenie na to, czym jest radykalizm. Do niedawna ucieleśnieniem radykała był buntownik czy rewolucjonista. Dziś radykał to po prostu ktoś niezadowolony z istniejącego stanu rzeczy...

Idea alternatywy straciła na znaczeniu. To dlatego coraz wyraźniej widzimy, że opozycja między lewicą a prawicą nie wystarcza już, by opisać prawdziwą stawkę polityki. Naszą epokę charakteryzuje pewien rodzaj sceptycyzmu. Ale to wcale nie oznacza, że sądzimy, iż każda polityka jest równie dobra. Po prostu nie wierzymy już w jakąś globalną alternatywę. Każdą politykę oceniamy w świetle poszczególnych przypadków. Podobnie idea rewolucji zniknęła z naszego pola widzenia. Ale jej schyłek nie powinien być analizowany jedynie jako konsekwencja klęski komunizmu i jako zwycięstwo reformistycznego umiarkowania. To jest to, o czym pan mówił - radykalizm nie oznacza już perspektywy wielkiej przemiany. Stał się palcem, który codziennie wskazuje winnych, nożem, który nieustannie rozjątrza rany tego świata. Postawa radykałów nie wskazuje żadnego nowego horyzontu, nie skłania do podjęcia żadnych działań. Oni po prostu wyrażają - w sposób chaotyczny, pełen wściekłości - fakt, że nie potrafią już nadać sensu rzeczom, odnaleźć swego miejsca w świecie. Są przekonani, że mogą zaistnieć, jedynie przedstawiając rzeczywistość jako jeden wielki świat odrzuconych, prześladowanych przez wszechwładny system. Muszą nienawidzić, aby mieć nadzieję. W tym granicznym wypadku kontrdemokracja sprowadza się do monotonnej wrogości wobec demokracji.

Czy radykalna krytyka powinna być nazywana wrogością tylko dlatego, że nie prowadzi do jakiegoś programu naprawy? A przede wszystkim: co to tak naprawdę zmienia? Czy wystarczy nazwać radykałów wrogami demokracji, by ograniczyć kontrdemokrację do jej jaśniejszego oblicza? Skoro nawet my, którzy nie jesteśmy wrogami demokracji, tak naprawdę nie wiemy, czego chcemy, i jak powinna wyglądać nasza przyszłość...

Wycofuję się, to rzeczywiście nic nie da. To nie jest żadne rozwiązanie. Aby zrozumieć prawdziwy problem, należałoby wrócić do tego, o czym mówi Benjamin Constant w Wolności starożytnych z wolnością nowoczesnych porównanej. Podkreśla tam, że niegdyś wola obywateli miała realny wpływ na rzeczywistość, korzystanie ze swoich uprawnień obywatelskich było przyjemnością żywą i powtarzalną, podczas gdy w świecie nowoczesnym utraciliśmy ten przywilej - jednostka prawie nigdy nie zauważa wpływu, jaki wywiera na rzeczywistość. Dziś, gdy świat polityczny stracił swą czytelność, gdy ulega coraz większemu rozproszeniu, te słowa stają się jeszcze prawdziwsze. Tu kryje się najważniejsze zadanie polityki demokratycznej - odnosi ona sukces tylko wtedy, gdy sprawia, że mechanizmy organizujące życie społeczne stają się widoczne dla naszych oczu. I o tym musimy bez przerwy myśleć: jak odnaleźć nową postać, nowy ekwiwalent tego teatralnego wymiaru polityki w dzisiejszym społeczeństwie.
































p



*Pierre Rosanvallon,
ur. 1948, francuski historyk, socjolog, filozof polityki, jeden z najważniejszych współczesnych teoretyków demokracji. Wykładowca College de France oraz École des Hautes Etudes en Sciences Sociales w Paryżu. Zajmuje się przede wszystkim historią demokratycznych instytucji we Francji, problemem społecznej sprawiedliwości oraz relacjami między społeczeństwem a państwem. Związany z lewicą był działaczem związkowym i członkiem francuskiej Partii Socjalistycznej. W 2002 roku założył Republikę idei, niezależny ośrodek badawczy, którego celem ma być stworzenie nowego modelu krytyki społecznej. Opublikował kilkanaście książek, z których najważniejsze to: La crise de l'État-providence (1981), L'état en France de 1789 a` nos jours (1990), Le Peuple introuvable (1998), La démocratie inachevée (2000) oraz La contre-démocratie. La politique a` l'age de la défiance (2006).