"Niemieccy policjanci stoją na szosie zaraz za granicą i już z daleka, przez lornetkę, wypatrują polskich aut" - przestrzega Daniel Szysz, fotograf ze Świnoujścia. "Najpierw sprawdzają, czy masz obowiązkowe zimowe opony, potem proszą o apteczkę. Najmniejsze odstępstwo od niemieckich norm to mandat. Nawet 50 euro" - dodaje.
Na tyle wyceniono brak w aucie pana Artura koca ratunkowego. Pani Barbara zapłaciła 10 euro, bo nożyczki w jej apteczce były o 14 mm krótsze, niż wymagają niemieckie przepisy (ma być 14,5 cm i ani mniej, ani więcej). Pani Mirosława wyskoczyła 800 m w głąb Niemiec, do supermarketu. W jej pudełku z opatrunkami policjanci nie znaleźli instrukcji udzielania pierwszej pomocy. Nie pomogło tłumaczenie Polki, że jest pielęgniarką. Dostała mandat.
Mieszkańcy Świnoujścia twierdzą, że niemieccy policjanci nękają tą apteczką polskich kierowców. "Latami nie zgadzali się na uruchomienie samochodowego przejścia granicznego w Świnoujściu. Po Schengen nie mieli wyjścia" - mówi Szysz.
Inni dodają, że polska policja tak drobiazgowo Niemców nie kontroluje, choć np. cały czas można spotkać samochód na niemieckich rejestracjach bez włączonych świateł (w Polsce obowiązkowo trzeba mieć je zapalone przez cały rok).
Skrupulatne kontrole apteczek przez niemiecką policję przysparzają klientów w przygranicznym niemieckim markecie, który całą półkę w dziale z akcesoriami przeznaczył na apteczki. Cena - 5,90 euro za pudełko. W środku oprócz obowiązkowego zestawu bandaży i akcesoriów także odblaskowa kamizelka. Popyt jest spory.
Zestaw pierwszej pomocy, który zadowoli niemieckiego policjanta, można znaleźć także w polskich sklepach. Na pudełku musi być jednak informacja, że zawartość jest zgodna z normą DIN-13164-B. Nie wolno też zapomnieć o odblaskowej koszulce - podkreśla "GW".