Według tajemniczego rozmówcy - który przedstawił się jako terrorysta Al-Kaidy - podłożony został 11-funtowy (czyli około sześciokilogramowy) ładunek.

Reklama

Do akcji ruszyła ochrona nowojorskiego lotniska JFK. Towarzyszący premierowi dziennikarze i pasażerowie rejsowego samolotu nie mogli opuścić portu lotniczego - siedzieli w autokarze na płycie lotniska, z którego mogli tylko obserwować, jak amerykańska policja przeszukuje ich bagaże.

Na miejscu było ok. 20 policyjnych radiowozów i służby specjalne. Po około dwóch godzinach sytaucja wróciła do normy.

"To musiał być jakiś wariat" - mówił DZIENNIKOWI wysoki urzędnik rządu Tuska znający sprawę.

Skandaliczny żart

Reklama

"To skandaliczny żart. Sądzę, że władze amerykańskie będą starały się ustalić jego sprawcę" - tak minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski skomentował fałszywy alarm bombowy.

Dodał, że nie uważa jednak, by decyzja o wyborze samolotu rejsowego, a nie rządowego, do wizyty za oceanem była błędna. "Nie wiem, co by to zmieniło. Przed działalnością kryminalną trudno jest się ochronić" - mówił w Nowym Jorku Sikorski.

Reklama

Koniec latania rejsowymi samolotami?

Inaczej na sprawę reagują funkcjonariusze BOR, których poprosiliśmy o komentarz. "To koniec mrzonek o tanich lotach i oszczędzaniu na bezpieczeństwie VIP-ów" - mówi DZIENNIKOWI wysoki rangą oficer BOR. "Tak naprawdę jesteśmy zdani teraz na działania amerykańskiej Secret Service, która zajmuje się w USA ochrona VIP-ów" - mówi nam jeden z byłych szefów Biura Ochrony Rządu. Jego zdaniem jedyne, co mogli zrobić ochroniarze lecący z premierem, to przeszukać samolot w poszukiwaniu bomby.

Nasz dziennikarz, który leciał tym samym samolotem, relacjonuje, że boeing mimo to wylądował na lotnisku JFK w Nowym Jorku. Zaraz okazało się, że maszyna musi jeszcze czekać na podejście do rękawa. "Obowiązują dziś specjalne przepisy bezpieczeństwa" - wyjaśnił ogólnikowo kapitan. A przez małe okienka samolotu widać było tylko krąg kilkudziesięciu samochodów policyjnych. Oprócz mundurowych pojawili się także mężczyźni w garniturach. "Ludzie ze służb specjalnych" - słychać było komentarze na pokładzie. Po chwili już wyraźnie było widać, że w całej akcji chodzi o samolot premiera. Maszyna stała na pasie, ale rzecznik rządu o niczym nie wiedziała. "To chyba standardowe procedury, decyzja lotniska" - mówiła Agnieszka Liszka, choć widać było, że nie ma pewności co do swych słów.

Zdezorientowany premier czekał przy drzwiach z ministrem Radkiem Sikorskim, a wszyscy wyglądali przez okienka. Pasażerowie coraz bardziej się niepokoili: "Samochodów jest tu chyba ze 20, to na pewno chodzi o nas" - mówili.

Wreszcie podjechały schody, ale awaryjne. Była 23.10 - 40 minut po czasie - gdy premier odjechał limuzyną z ochroną, ale wyglądało to jak ewakuacja, a nie przyjazd szefa rządu. Reszcie pasażerów stewardessa kazała czekać. "Bardzo przepraszamy, ale oczekujemy jeszcze na schody" - uspokajała.

Minął już lęk po lądowaniu, zaczęło się zniecierpliwienie. "Wypadliśmy z kolejki, teraz poczekamy długo. Chyba to powinno być inaczej załatwione" - słychać było komentarze.

Skończyło się sprawdzaniem każdego pasażera, obwąchiwaniem bagażu przez psy i jedną z najbardziej wnikliwych kontroli, jaką każdy z obecnych na pokładzie przeszedł kiedykolwiek w życiu. Wszyscy pasażerowie stracili dwie godziny. Tak wyglądała nerwowa końcówka wyprawy premiera Tuska do Nowego Jorku i Waszyngtonu na pokładzie samolotu rejsowego.

Wieczorem polskiego czasu Tusk spotkał się z miejscową Polonią. "Jesteście moją ojczyzną tu, w Ameryce" - mówił Donald Tusk Polonusom na nowojorskim Greenpoincie, żartując, że Amerykanie przywitali go "bombowo".