Odpowiedzi na to pytanie szukaliśmy w miejscach, gdzie go znają. Kochają lub nienawidzą. Szanują bądź chcą jak najszybciej o nim zapomnieć.

"Ten ośrodek sprzyjał <takim rzeczom>: odosobniony w głębokim lesie, prowadziła do niego tylko polna droga. Byłam tam. Całodobowo przebywają tam księża. I nastolatki bez żadnych <pleców>. Bez rodzin, które by ich chroniły..." - to słowa jednej ze szczecinianek, której dzieci wychowawcą był Dymer, zamieszczone na internetowym forum.

Reklama

Pojechaliśmy tam, żeby przyjrzeć się miejscu, które oskarżany o pedofilię ksiądz powołał do życia na początku lat 90. Ośrodek położony jest na peryferiach Szczecina, otoczony lasem. Do najbliższego willowego osiedla przy ul. Świerkowej - dobre kilkaset metrów. Mieszkańcy osiedla traktują ognisko jak zupełnie inny świat. Księdza nie znają. Mieszkającej tam trudnej młodzieży starają się unikać. Mimo że na stałe w ośrodku mieszka kilkudziesięciu wychowanków, ze środka nie dochodzą żadne odgłosy.

Nikt nigdy nie kontrolował placówki, ani reguł jej działania. Pieczę sprawował oficjalnie Caritas, ale i ta organizacja nie wtrącała się w działalność księdza. Nikt nie kwestionował pozycji tego, który wychowuje młodych. Jak pokazuje jego kariera - do czasu.

Reklama

Hanka i biskup Stefanek

Historia ks. Dymera jaką znamy, zaczyna się właśnie tu, kiedy dzięki jego staraniom w 1991r., otwarto ośrodek św. Brata Alberta. Co było wcześniej? Jego dzieciństwo i młodość są praktycznie nieznane. Byli uczniowie Katolickiego Liceum Ogólnokształcącego w Szczecinie, które prowadził Dymer, pamiętają tylko z jego opowieści, że ksiądz wychowywał się z pięcioma braćmi w jednej z najbiedniejszych dzielnic Szczecina - Skolwinie. W artykułach prasowych sprzed lat Dymer mówi o sobie, że z wykształcenia jest leśnikiem. Tym tropem docieramy do jego kolegi z lat szkolnych. Andrzej Szelążek jest dziś właścicielem firmy budowlanej i leśniczym pod Szczecinem. On i młody Andrzej Dymer w latach 80. mieszkali razem w jednym pokoju w męskiej bursie. Pytamy, czy ksiądz ma skłonności homoseksualne? Reaguje bardzo ostro.

"U nas nikt nie mógł czegoś takiego przypuszczać. Za przystojnym i inteligentnym Andrzejem dziewczyny nie tylko się oglądały. Z jedną Hanką byli nawet długo parą. Razem się kąpaliśmy, chodziliśmy na wuef, spaliśmy. Jeśliby lubił chłopców, to byśmy chyba od razu to zobaczyli?" - pyta retorycznie Szelążek. Oburza go to, że "banda homoseksualistów niecnie go teraz oskarża”.

Reklama

W pierwszej połowie lat 90. Ognisko św. Alberta było miejscem, w którym ksiądz mieszkał, a zarazem przyszłym zapleczem kadrowym ks. Dymera. Bo opowieść o szczecińskiej karierze ks. Dymera wraz z otwarciem Ogniska św. Alberta dopiero się zaczęła. Ośrodek był pierwszym bastionem z całej sieci powstałych placówek szkół katolickich. Gdy powstałe po ognisku KLO okazało się sukcesem, przed ks. Dymerem otwierały się kolejne możliwości. Szybko stworzył katolickie gimnazjum i szkołę podstawową, a te od razu stały się chlubą archidiecezji szczecińsko-kamieńskiej. Wśród pracujących w niej księży utrwalał się mit wszechmocnego ks. Dymera.

Szybko zdobył uznanie wśród biskupów. Jednym z jego bliskich znajomych był Bp Stanisław Stefanek, obecnie ordynariusz diecezji łomżyńskiej. Wcześniej odpowiadał za edukację w archidiecezji szczecińsko-kamieńskiej. W 1999 r. to do niego zgłosili się wychowawcy Ogniska św. Alberta i opowiedzieli, jak ksiądz krzywdził seksualnie dzieci. Bp Stefanek im nie uwierzył. Ale nigdy potem nie wyjaśnił, czy przypadkiem nie było to związane z tym, że zdarzało mu się jeździć z ks. Dymerem z młodzieżą w Tatry.

Ksiądz był ciepły

Przez kilkanaście lat sieć założonych przez ks. Dymera szkół ukończyło co najmniej tysiąc uczniów. Po tym jak upubliczniono zarzuty, wśród absolwentów liceum na portalu Nasza-klasa.pl, szybko wybuchła wielka dyskusja o księdzu założycielu. Im młodsi uczniowie, tym mniej mogą o nim powiedzieć. Im starsi, tym więcej uwag i zastrzeżeń, wątpliwości i powodów do zastanowienia. Próbujemy namówić ich na zwierzenia. Jak zapamiętali księdza?

"Bardzo czuły. Lubił przytulać, głaskać, klepać... Ale wtedy nie widziałem nic zdrożnego w zachowaniu księdza. Niektórych to dziwiło, ale on zawsze tłumaczył to tym, że pochodził z wielodzietnej rodziny. Zwykł mawiać, że w jego rodzinie było biednie, ale od swoich braci i ojca otrzymał bardzo dużo ciepła, że przytulali się przynajmniej raz dziennie" - wspomina Rafał. W szkole uczył się tylko przez jeden semestr. Podobnych relacji jest więcej.

Analogiczne sceny widział w szkole Daniel. Ale jego ocena ks. Dymera jest dużo bardziej surowa: - Najgorsze były opowieści moich kolegów a propos "ciepłych” zachowań księdza wobec nich. "Słyszałem wielokrotnie o bezceremonialnym przesiadywaniu z chłopakami pod prysznicem, klepaniu po pośladkach, częstych rozmowach na osobności na intymne tematy" - mówi chłopak, który w szkole spędził pięć lat. Daniel zastrzega, że wtedy każdy śmiał się z tego. On sam też brał to "na miękko”. Ale gdy pytamy o plotki na temat Dymera, odpowiada bez chwili zastanowienia. "Po szkole chodziła opinia o <nadmiernym zainteresowaniu intymnością chłopaków>”.

Ks. Andrzej miał w zwyczaju wyznaczać spośród uczniów swoich informatorów, którzy zdawali relację z tego, co się dzieje po lekcjach. Donosili księdzu, kto pije, kto pali, kto ewentualnie bierze narkotyki. Ale miał i mniej konwencjonalne sposoby pozyskiwania wiedzy. Zapamiętał to dobrze Dominik. "Na jeden z wyjazdów zabraliśmy ze sobą kilka pornograficznych gazet. Mieliśmy je dobrze ukryte w naszych pokojach, ale nagle wpadł do nas ksiądz i od razu skierował się do naszej kryjówki. Dopiero potem okazało się, że naszego współdomownika złapały wyrzuty sumienia i poszedł opowiedzieć wszystko na spowiedzi" - wspomina dziś dojrzały już mężczyzna.

Są i inne wspomnienia spowiedzi. Od kilku nieznających się chłopców usłyszeliśmy, że ksiądz Dymer namawiał ich najpierw na wyznanie grzechów, a potem, już w trakcie spowiedzi, wręcz napastliwie wypytywał o ich życie seksualne. Informacje o tym rozeszły się wśród chłopaków.

"Bóg mnie ustrzegł przed ks. Dymerem" - wspomina Wojtek. Ks. Andrzej zaprosił go kiedyś na spowiedź do siebie do pokoju. "Bardzo potrzebowałem wówczas wsparcia. Pamiętam, poszedłem do niego po rozgrzeszenie, ale jak ks. Dymer chciał zobaczyć, w jaki sposób mam owłosiony brzuch, to coś mnie tknęło. Chyba miałem 16 albo 17 lat. Na szczęście ostrzegł mnie przed nim kumpel, który miał brata księdza w tej diecezji. Tylko dlatego w porę uciekłem" - opowiada.

Padrone Dymer

"Katolik” to specyficzna szkoła. Gdy wchodzimy do jej gmachu na spotkanie z dyrektorem, drogę zastępuje nam dwóch uczniów. Przez cały dzień pilnują wejścia i odprowadzają ewentualnych gości. Wnętrze szkoły jest niczym Hogwarth z Harry’ego Pottera: tajemnicze i niedostępne. Do sal wchodzi się po krętych schodach. Nie słychać głośnych śmiechów czy szczebiotu licealistek. O przyjęciu decyduje tu bardzo wysoka średnia ocen.

Uczniowie już na wejściu muszą przyjąć twarde reguły szkolnego regulaminu. Modlitwa przed lekcjami, Anioł Pański w czasie długiej przerwy. W każdą środę msza w pobliskim kościele św. Rodziny. Były sytuacje, w których uczniowie byli karnie usuwani ze szkoły. Dlaczego? W początkach istnienia szkoły chłopak mógł wylecieć za długie włosy zasłaniające szyję. Dziewczyna za zbyt wyzywający wygląd. Wszystkim groziło to za palenie, nawet poza terenem szkoły.

Absolwenci mówią, że ksiądz Andrzej często wzywał uczniów na dywanik. Najczęściej chłopców. Do jego gabinetu trafiali uczniowie, którzy odwiedzali dyskotekę w pobliżu "Katolika”. Czasem robił nalot na kluby, szukając swojej młodzieży. "Ksiądz potrafił wyprowadzić takiego delikwenta i zabrać do siebie. Schemat zawsze był ten sam. Pojawiał się problem, a ksiądz, epatując swoją dobrodusznością, zapraszał uczniów do swojego mieszkania na terenie liceum. Nikt nie wie, co tak naprawdę działo się za tymi drzwiami" - mówi Piotr.

Rodzina Szelążka to jedna z dziesiątek, a może setek rodzin, które swoje dzieci oddały na wychowanie do szkół księdza Andrzeja. Mężem córki jego siostry jest Maciej Kulbicki, legendarny prymus szkoły. Pierwsza córka leśnika - teraz studentka - jest absolwentką KLO, druga właśnie kończy tę szkołę. Połowa jego rodziny jest blisko związana z instytucjami, w których Dymer był i jest alfą i omegą. Ten schemat powtarza się przy kolejnych osobach, które przekonują, że warto bronić księdza przed "niecnym atakiem”. Z ks. Dymerem i jego dziełami najczęściej mocno związane są całe klany: nauczycieli, współpracowników i przyjaciół księdza. Ojciec jednego z chłopaków jest inżynierem budowlanym, który pomagał w pierwszych etapach tworzenia ogniska. Ciotka jest architektem od lat współpracującym z księdzem przy różnych budowach. Jego obrońcy podobnie tłumaczą przyczyny jego problemów: "Przez to, że robi wielkie rzeczy, ma się też wielkich wrogów. Niejeden ważny <gość> zawdzięcza mu stołki, ale przez to inni bywają zawistni" - mówi Szelążek.

"Ojciec chrzestny też posyłał swoje dziecko do katolickiej szkoły" - zażartował kiedyś sam ks. Dymer na temat swoich szkół w rozmowie z dziennikarzem lokalnej gazety. Zwyczaje jakie panowały w jego placówkach na początku ich istnienia, miały z opowieścią o mafii więcej wspólnego, niż można sobie było wyobrazić. Opowiedzieli nam o tym Dominik i jego koledzy. "Zaczął to robić już z ludźmi z ogniska. Ich miał absolutnie w garści. Bez niego mogli od razu wracać na ulicę. Nauczycielom dawał pracę, słabym uczniom darowywał słabe oceny. Niektórym rodzicom opuszczał czesne, lub całkowicie z niego rezygnował".

Tak tworzył grono swoich dłużników. Przybywało ich z roku na rok. Jego krytycy twierdzą, że w ten sposób uzależniał ich od siebie absolutnie.

Ksiądz inwestował też w kariery swoich byłych wychowanków. Dawał im pracę w podległych sobie placówkach, wynagradzał ich wierność dobrymi stanowiskami.

"Pedalska zemsta” na księdzu

Jest coś, co w życiorysie księdza często się powtarza. Ks. Dymer co jakiś czas demaskuje w swoim otoczeniu homoseksualistów. Znamienne, że okazują się nimi tylko ci, którzy wcześniej albo oskarżyli go o homoseksualizm, albo mieli o nim takie przekonanie.

Pierwszego geja zdemaskował już na początku działania Ogniska św. Alberta. Był to Zdzisław, współzałożyciel ogniska, a zarazem przyjaciel księdza. O molestowanie oskarżył go Marcin Mogielski, ówczesny ministrant, który ks. Dymera znał jeszcze z parafii w Szczecinie. Ten załatwił adwokata, który prowadził sprawę Mogielskiego w sądzie. W trakcie procesu Dymer i Zdzisław niezwykle ostro się kłócili i wzajemnie oskarżali o homoseksualizm. Wygrał Dymer, bo Zdzisławowi nikt nie uwierzył. Dziś słuch o nim zaginął. Plotka niesie, że wyjechał za granicę.

Historia Zbigniewa nie była jedyna. W 2000 r. ksiądz Dymer odkrył, że homoseksualistą jest wikary, z którym mieszkał na jednej plebanii kościoła pod wezwaniem Matki Boskiej Jasnogórskiej w Szczecinie. Według relacji trzech osób, zdemaskowanie wikarego miało zaskakujące konsekwencje. Sprawa trafiła do biskupa Jana Stefana Gałeckiego. Ten wezwał do siebie wikarego. Przeprowadził z nim dyscyplinującą rozmowę i nakazał poprawę. Ale wikary zaczął szukać, kto na niego doniósł. Szybko ustalił, że źródłem plotek był Dymer i zaprzyjaźniony z nim drugi ksiądz. Postanowił zastawić na nich pułapkę.

Na jednym z gejowskich portali zamieścił ogłoszenie. Szukał kochanków obu księży. Po kilku dniach zadzwonił telefon. Jego rozmówca umówił się na spotkanie przy Wałach Chrobrego. Obiecał pomóc.

Spotkanie było krótkie. Wikary i nieznajomy mężczyzna spacerowali ledwie kilkanaście minut, gdy podszedł do nich ktoś trzeci. "Pozdrowienia od księdza arcybiskupa" - rzucił i oddalił się wraz z niedoszłym informatorem. Potem wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Kilka dni później wikary został wezwany do abp. Kamińskiego. Dostał kilka godzin na spakowanie się i opuszczenie parafii. Dopiero po miesięcznych rekolekcjach na północy Polski pozwolono mu wrócić do kapłaństwa. Musiał jednak zadowolić się posługą z dala od Szczecina. A ks. Dymer? Nie ucierpiał.

O zarzutach chcieliśmy porozmawiać z nim osobiście. Dać mu szansę obrony. Ale mimo naszych próśb, nie zdecydował się nawet wyjść do nas przed Dom Księży Emerytów, w którym dziś mieszka. "Nie będę rozmawiał z dziennikarzami, bo nie mam o czym. Wszyscy mi już obiecywali obiektywne zbadanie, nawet pan Tomasz Lis. I co? Już i tak dość mnie przypaliliście".

Dwie podróże ojca Dymera

"Oddzielając kwestie ideologii, Dymer to taki ojciec Rydzyk. Tylko coś wymyśli i od razu to się staje. Z powodu dynamicznej działalności ma też wielu wrogów" - opowiada nam w szczecińskiej restauracji Maciej Nowak, jeden z prymusów KLO. W "Katoliku” uczył się w latach 1996 - 2000. Obecnie jest doktorantem na Uniwersytecie Szczecińskim i pracuje w jednej z kancelarii prawniczych. Twierdzi, że podpowiada księdzu, jaką strategię przyjąć w sądzie. Ich współpraca trwa już dekadę. Maciek mówi o Dymerze z szacunkiem, jak o swoim mistrzu. To dzięki niemu na własne oczy widział Jana Pawła II, wchodzącego na balkon w Watykanie. "Któregoś dnia ksiądz podszedł do mnie i w nagrodę za moje osiągnięcia w nauce zaproponował wyjazd do Rzymu. Pojechaliśmy samochodem księdza. Większość czasu byliśmy sami, spaliśmy w hotelach, objechaliśmy pół Europy. Nic złego nigdy mnie nie spotkało" - oczy Maćka śmieją się na samo wspomnienie tej podróży.

Natomiast Marcin, który poznał księdza, kiedy Maciej Nowak dopiero szedł do szkoły, spędzał z Dymerem więcej czasu. Ale nie uśmiecha się, gdy mówi o nim. Wbija wzrok w ziemię. "Andrzej sporo mi pomógł. Ale sumienie nie pozwala mi być jednym z milczącego tłumu, który wie, ale nie powie. Dzisiaj, kiedy widzę, jak podaje się w wątpliwość zeznania tamtych ofiar, czuję się w obowiązku, o tym opowiedzieć. I mogę poddać się nawet badaniu wariografem w przypadku jakichkolwiek wątpliwości" - wyznaje Marcin.

W 1999 r. 19-letni wówczas Marcin, student filologii angielskiej, księdza Andrzeja poznał przypadkowo w pociągu Intercity. Z Warszawy do Szczecina. Ksiądz dosiadł się do przedziału, zaczęli rozmawiać. Przez 5 godzin Marcin opowiadał księdzu o swoich problemach.

"Zaprzyjaźnił się ze mną, wymieniliśmy się numerami telefonów, dzwonił do mnie codziennie" - wspomina Marcin. Po trzech miesiącach znajomości ksiądz miał poprosić Marcina, żeby towarzyszył mu jako tłumacz zagranicą, podczas spotkania w innym ośrodku katolickim. "Wieczorem kiedy zostaliśmy sami w tym ośrodku, Andrzej otworzył butelkę wina, wypiliśmy szybko i po chwili zaproponował, abyśmy poszli do sauny. W saunie było całkowicie ciemno, po chwili Andrzej zaczął się do mnie przybliżać i dotykać w miejscach intymnych, mówiąc, abym się zrelaksował, i nic nie mówił. <Za dużo wypił> myślałem" - dodaje Marcin.

"Próbował jeszcze raz, ale już nie pamiętam dokładnie szczegółów. Wytrzymałem może góra trzy minuty i poszedłem pod prysznic. Andrzej poszedł za mną. Kątem oka widziałem, jak cały czas na mnie patrzy" - bardzo mnie to krępowało. Miałem jednak nadzieję, że już wie, że nie pozwolę, aby mnie gdziekolwiek dotykał.

Jednak gdy byli już w pokoju, ksiądz chciał z nim spać, choć w pokoju były przecież dwa łóżka. "Mówił, że on lubi spać z kimś i żebym się nie bał. Szeptał, że to dla niego bardzo ważne, i że brakuje mi bliskości drugiego człowieka. Powiedziałem stanowczo, że nie lubię z kimś spać".

"Wtedy zaczął być napastliwy - zobaczyłem zupełnie innego człowieka niż ten, którego znałem wcześniej. Całym ciałem położył się w pewnej chwili na mnie, zaczął mnie obejmować. Chyba chciał mnie pocałować" - z tego momentu najbardziej pamiętam smród z jego ust i mój odruch wymiotny.

Przerażony Marcin został w pokoju wbrew własnej woli. Do rana nie zmrużył oka.

"Następnego dnia Dymer był w stosunku do mnie bardzo niegrzeczny. Musiałem wracać z nim jednym samochodem. Wtedy zacząłem go pytać o to, jak to wszystko ma się do tego, co mówi z ambony. Odrzekł, że to tylko zawód i nie mogę do tego podchodzić aż tak poważnie. Podejrzewam, że pozwolił sobie na totalną szczerość ze mną, wiedząc, że przecież i tak nikt mi w to nie uwierzy. Powiedział, że to nasze ostatnie spotkanie i żebym zapomniał, że go w ogóle znałem".

Z wyjazdu wracali jednym samochodem. Z relacji Marcina wynika, że ksiądz zaznaczył stanowczo, że Marcin ma o wszystkim zapomnieć, jednocześnie otworzył się i zaczął dyskusję o tym, jak naprawdę należy traktować naukę w Kościele. "Andrzej opowiadał mi po drodze o kulisach Kościoła, jego układach z ludźmi w Szczecinie a przede wszystkim o ludzkiej głupocie i naiwności".

Marcin twierdzi, że dzień w ośrodku był jego ostatnim dniem w Kościele katolickim. Do Szczecina wrócił jako ateista.

Współpraca Aleksandra Zalewska

(imiona niektórych bohaterów zostały zmienione)