Maciej Nowicki: Latem w ponad 20 krajach europejskich przeprowadzono sondaże dotyczące tego, jak głosowaliby ich mieszkańcy w wyborach amerykańskich. Jak łatwo się domyślić, Obama miał w nich gigantyczną przewagę nad McCainem: cztery do jednego. Francja nie jest tu żadnym wyjątkiem - cztery procent Francuzów wybrałoby Obamę. Do niedawna Francja była liderem europejskiej koalicji antyamerykańskiej, dziś Francuzi chcą tego samego co Amerykanie.
Emmanuel Todd*: Naprawdę pana zaskakuje to, że po ośmiu latach Stanów Zjednoczonych z prezydentem nieodpowiedzialnym, niedouczonym i kochającym wojnę Francuzi domagają się, aby jego następcą został Obama? Gdybym był Amerykaninem, głosowałbym na Obamę.
Dziwi mnie coś innego. Jest pan za Obamą - podobnie jak francuscy socjaliści. I tak samo jak prawicowi sarkozyści, którym wielokrotnie zarzucał pan służalczy proamerykanizm. Sarkozy, najbardziej znienawidzony przez pana polityk, powtarza: "Obama to mój kumpel. Francja marzy o tym, żeby został wybrany".
Nie ma w tym nic dziwnego, że lewicowcy i sarkozyści chcą głosować na Obamę. Dlaczego chcą tego socjaliści - nie będę nawet wyjaśniał. Dla sarkozystów to, że prezydentem USA może zostać polityk szalenie popularny w tej części świata, stanowiłoby wręcz dar z niebios. Ponieważ jednym ze skutków takiego wyboru byłaby fala proamerykanizmu we Francji. W pewnym sensie wybór Obamy pozwoliłby na powrót do iluzji, że nie ma żadnego zasadniczego problemu z Ameryką i żadnej zasadniczej różnicy zdań, że wszystko jest jak za starych dobrych czasów. Tak więc to całkowicie normalne, że sarkozyści są za Obamą, ponieważ Obama to nie tylko demokrata - to przede wszystkim powrót amerykańskiego mitu, powrót Ameryki, która potrafi pokonać wszystkie problemy.
Sarkozyści mają wielki interes w tym, żeby Obama wygrał - bo reprezentuje on Amerykę, którą można pokazać ludziom, która ma sympatyczną minę. I jeśli spojrzeć na to w szerszych kategoriach, jest to także w interesie amerykańskiego systemu imperialnego. Ludzie, którzy od jakiegoś czasu podtrzymują imperium amerykańskie, to przede wszystkim demokraci. Są bardziej lewicowi, bardziej uniwersalistyczni, otwarci i w rezultacie zręczniejsi w stosunkach ze światem zewnętrznym. Bush i Republikanie stali się do tego stopnia narcystyczni i tępi w działaniu, że każde ich posunięcie w polityce zagranicznej, było kolejnym krokiem na drodze do zniszczenia potęgi Ameryki. W tym sensie prezydentura Obamy będzie powrotem do inteligentnej polityki kontroli.
Proamerykanizm Sarkozy’ego jest dziś znacznie bardziej warunkowy niż do niedawna. Kiedyś chwalił się przed wszystkimi zdjęciem z Bushem i uchodził za piewcę neoliberalizmu. Dziś poucza Busha przed całym światem, jak powinien wyglądać dobry kapitalizm, że przede wszystkim nie powinien być amerykański.
Problem z Sarkozym polega na tym, że jest wszystkim naraz i na dodatek swoim własnym przeciwieństwem. Dziś krąży po planecie, tłumacząc, że ma plan uratowania świata stanowiący genialną receptę na kłopoty neoliberalizmu. W moim kraju nikt tego nie traktuje na poważnie. Wszyscy pamiętają, jak twierdził, że lekarstwem dla Francji są kredyty subprime. Nagranie z tym wystąpieniem robi dziś furorę w internecie. Sarkozy jest kompletnie niewiarygodny. Dyplomacja francuska zmienia się co pięć minut. Widzieliśmy to w czasie wojny w Gruzji, gdzie rozdarcie między głębokim proamerykanizmem Sarkozy’ego a geopolityczną koniecznością pozostawania w dobrych stosunkach z Rosją było dla wszystkich jasne. Sarkozy miotał się jak szalony między jedną a drugą opcją. A potem pojechał do Pekinu, co w gruncie rzeczy sprowadzało się do powiedzenia Amerykanom: "Mam was gdzieś. Rozpoczynam własną grę". Jednocześnie do tego stopnia zadrażnił stosunki z Angelą Merkel, że prawdopodobieństwo bliskiej kooperacji francusko-niemieckiej, będącej jedyną szansą na to, by zrobić coś w Europie samodzielnie, bez Amerykanów, stało się bliskie zeru.
Mówi pan, że Sarkozy jest niekonsekwentny. Ale to nie zmienia tego, że dziś wyraźniej dystansuje się od Ameryki.
Nasza rzeczywistość to wielki, globalny kryzys ekonomiczny, którego źródłem jest Ameryka i jej szalone zachowanie. To jest znacznie ważniejsze niż wybory prezydenckie. Jesteśmy w momencie bardzo szczególnym, gdy Stany Zjednoczone stają się śmieszne i winne wobec całego świata - nie tylko w dziedzinie militarnej, lecz także ekonomicznej. I trudno się dziwić, że Sarkozy, który jest przede wszystkim specjalistą od manipulowania francuskimi wyborcami, czasowo zmienił swoją taktykę. Stało się tak również dlatego, że swoje nastawienie zmieniły elity. One zawsze były proamerykańskie z uwagi na swoją symbiozę ze światowym systemem finansowym. Jednak dzisiejsza sytuacja jest taka, że Stany Zjednoczone ukradły im właśnie sporo pieniędzy. Na pewnym poziomie ten kryzys to największe oszustwo w historii świata. Elity europejskie czy japońskie doszły do wniosku, że je nabrano. Kwestia ich dobrowolnego poddaństwa wobec Ameryki stoi pod znakiem zapytania.
W europejskiej prasie napisano o Obamie niesłychanie dużo. I niemal zawsze były to teksty zaskakująco banalne i płytkie - być może nie da się o nim napisać niczego ciekawego. Podkreślano, że Obama uwiódł Europejczyków, ponieważ ucieleśnia wszystko, co ich zdaniem w Ameryce najlepsze, czyli projekt rasowej emancypacji. Do jakiego stopnia jest to projekcja naszych własnych problemów z asymilacją imigrantów? W tekstach dotyczących popularności Obamy we Francji nieustannie czytamy o imigrantach z Maghrebu czy Afryki, którzy mówią: "We Francji to nie byłoby możliwe".
We Francji nie jest niczym wyjątkowym sytuacja, gdy biały chłopak żeni się z czarną dziewczyną. Kwestie rasowe nigdy nie znajdowały się w centrum francuskiego życia politycznego. W USA jest zupełnie inaczej. Rasizm nie jest zwyrodnieniem amerykańskiej demokracji, ale jej fundamentem. Wzrost demokracji w Stanach Zjednoczonych za czasów prezydenta Jacksona był połączony ze wzrostem niechęci do Indian. Paradoksalnie najbardziej aktywnymi stanami w budowaniu amerykańskiej demokracji były niewolnicze stany Południa. Różnica między Afroamerykanami a białymi pozwalała utrzymywać poczucie równości wśród białych. Rasizm jest więc jądrem Ameryki. Ona zawsze była herrenvolk democracy, demokracją panów.
I to, że w 40 lat po upadku segregacji rasowej Obama może zostać prezydentem, nic tu nie zmienia? Nawet jeżeli dość znacząca część, bo aż 13 procent Amerykanów, widzi w nim - niezgodnie z prawdą - muzułmanina, a więc wroga Ameryki? A pewna część religijnej prawicy postrzega go jako antychrysta?
Polityczna emancypacja Afroamerykanów - Obama, a przedtem Powell czy Rice - rozpoczęła się w fazie podupadania amerykańskiej demokracji, w chwili wielkiego wzrostu nierówności i coraz wyraźniejszej dominacji struktur oligarchicznych. Ameryka, która być może wybierze za kilka dni Obamę, to Ameryka szaleńczego systemu ekonomicznego, Ameryka, w której na drzwiach domów wywiesza się nazwiska ludzi, którzy nie byli w stanie spłacić pożyczek. To także Ameryka, która przez swój gigantyczny deficyt handlowy żyje na koszt całego świata. Moje odczucia są więc bardzo mieszane. Chwilami myślę, że to wspaniale - Ameryka wybierze czarnego prezydenta, co stanowi niewątpliwy dowód osłabienia uczuć rasowych. Z drugiej strony zastanawiam się, czy nie jest to proces, który dowodzi rozpadu demokracji. Moje pytanie brzmi: czy to triumf demokracji nad rasizmem? Czy raczej upadek demokracji powoduje osłabienie rasizmu, który stanowił jej część? W ostatniej fazie kampanii Obama dostawał znacznie więcej pieniędzy od bogatych niż od biednych. Czyim kandydatem w rezultacie zostanie?
Zmieniło się na pewno jedno: za Reagana i Busha dawna amerykańska klasa robotnicza znalazła się po stronie Republikanów. Demokraci nie mieli u niej większych szans. W ostatniej fazie obecnej kampanii wyborczej niebieskie kołnierzyki zaczęły jednak przechodzić na stronę Obamy.
Oczywiście, że sytuacja się zmienia. Ale głównie dlatego, że republikańskie rządy w Ameryce są tak absurdalne... Fajnie byłoby mieć czarnego prezydenta, na dodatek dużo rozsądniejszego w sprawach polityki zagranicznej niż jego poprzednik. Ale nie oczekuję wiele więcej. Nie sądzę, by amerykańscy Demokraci ucieleśniali obecnie prawdziwą alternatywę w sprawach gospodarczych.
Bush miał pewien wpływ na klimat ideologiczny w Europie - powstała europejska odmiana neokonserwatyzmu. Wpływ Reagana był wręcz gigantyczny - zwłaszcza w sprawach ekonomicznych. Czy Obama może mieć podobny?
Nie. Zmiana klimatu ideologicznego za Reagana - jedyna istotna, bo Bush wywoływał w Europie głównie sprzeciw - polegała na zmianie zarządzania gospodarką. Obama co prawda rozpocznie swoje rządy, w chwili gdy kończy się era neoliberalizmu, ale Demokraci nie mają żadnego pomysłu na zmianę. Zresztą kiedy pojawił się plan ratowania banków, czyli restauracji panującego systemu finansowego, Demokraci okazali się dużo bardziej ortodoksyjni niż Republikanie. Nie widzimy żadnego projektu zmiany, widzimy przede wszystkim ogromne osłabienie amerykańskiej gospodarki, co zmniejsza siłę oddziaływania Ameryki. Na dodatek, kiedy przyszedł Reagan, wielka debata odbywała się wyłącznie w obrębie świata zachodniego; obecnie jesteśmy świadkami postępującej dezokcydentalizacji świata. Pojawiają się na przykład mocarstwa azjatyckie. Debaty pomiędzy państwami położonymi po obu stronach Atlantyku są dyskusją w zbyt wąskim gronie i coraz bardziej tracą na znaczeniu.
McCain jest zainteresowany Europą. I mówi o niej całkiem sporo: zaproponował na przykład globalny pakt między Stanami Zjednoczonymi i Unią Europejską. Obama natomiast o Europie prawie nie wspomina, wydaje się, że jego polityka zagraniczna będzie znacznie szersza - w ogromnym stopniu zorientowana na Azję. Poza tym wydaje się kandydatem znacznie bardziej protekcjonistycznym - daje do zrozumienia, że rozluźni więzy gospodarcze z resztą świata, także z Europą.
Europa może sobie pozwolić na protekcjonizm - tak wygląda zresztą mój osobisty program - bo jest wystarczająco silna i duża. Natomiast Stany Zjednoczone mają tak wielki deficyt gospodarczy, że jeśli staną się krajem protekcjonistycznym, to bardzo obniży się w nich poziom życia. Dla Ameryki protekcjonizm oznacza koniec życia na kredyt i obniżenie poziomu konsumpcji o blisko 20 procent. Amerykanie nie są na to gotowi i Obama nie będzie do tego dążył. Mówi się, że Ameryka potrzebuje kolejnego New Dealu, że Obama powinien naśladować Roosevelta. To nieporozumienie. Roosevelt zaczynał co prawda w ogarniętej kryzysem 1929 roku Ameryce, ale Ameryka była wtedy przemysłowym supermocarstwem, a problemem był brak światowego popytu. Trzeba było więc dać ludziom pieniądze, żeby mogli wrócić do maszyn. Najpierw był New Deal, połowicznie udany, następnie wojna, która pokazała niesamowitą siłę amerykańskiego przemysłu. Dzisiejsza sytuacja jest zupełnie inna: Ameryka za dużo konsumuje, a świat zbyt wiele produkuje. Problem Ameryki polega na tym, by znaleźć środki, które pozwolą jej żyć powyżej poziomu własnej produkcji. To nie jest problem Roosevelta.
Im bliżej finału, tym częściej w komentarzach dotyczących wyborów podkreśla się, że sytuacja jest wyjątkowo trudna. Nie sposób oczekiwać powtórki czasów Clintona, lat prosperity - gospodarka jest w kryzysie, ropa potwornie droga, sytuacja międzynarodowa znacznie bardziej skomplikowana niż w latach 90. Nie sposób nie zastanawiać się nad tym, czy Amerykanie z góry nie zakładają, że ta prezydentura musi okazać się rozczarowaniem.
Jeśli mamy choć odrobinę historycznej intuicji, jeśli znamy amerykańską historię, rasowe uczucia Amerykanów, zaczynamy się zastanawiać: dlaczego Ameryka wybiera sobie czarnego prezydenta, w chwili kiedy wszystko wskazuje na to, że upadek jest tak blisko? Jak już mówiłem, te wybory wywołują we mnie przede wszystkim niepokój. Osiem lat temu Ameryka wybrała na prezydenta człowieka zupełnie nieodpowiedzialnego. Dziś, jeśli wybierze Obamę, będziemy chcieli się łudzić, że zrobiła wszystko, co było w jej mocy. Ale wybór Obamy to o wiele za mało.
*Emmanuel Todd, ur. 1951, francuski historyk, demograf, antropolog. Stał się sławny, publikując "La chute finale" (1976), książkę, w której wbrew powszechnie panującym opiniom przepowiadał upadek ZSRR. W roku 2003 wydał "Zmierzch imperium" (wyd. pol. 2004), światowy bestseller, manifest wyemancypowanej Europy prowadzącej swą politykę niezależnie od USA.