W filmach telewizyjnych czarni aktorzy otrzymywali role błaznów albo kombinatorów (przypomnijmy sobie policyjnego kapusia Huggy’ego Beara z serialu "Starsky i Hutch"). Gdyby ktoś mi powiedział, że w 2008 roku czarny Amerykanin zostanie prezydentem, pomyślałbym, że właśnie kupił od Huggy’ego działkę koki…
Prawdziwy koniec dyskryminacji
W końcu jednak przyszły zmiany. Po poruszającym wtorkowym przemówieniu Obamy w Chicago słowa preambuły do Deklaracji Niepodległości nareszcie brzmią prawdziwie: "Uważamy te prawdy za oczywiste, że wszyscy ludzie rodzą się równi, że Stwórca nadał im pewne niezbywalne prawa, że należy do nich prawo do życia, wolności i dążenia do szczęścia".
Jak wiadomo, kiedy Thomas Jefferson napisał to nieśmiertelne zdanie, sam był właścicielem niewolników. Miał ich około 200, uwolnił zaledwie ośmiu. Kiedy zbuntowani koloniści deklarowali, że Bóg dał im prawo do wolności, mniej więcej jedną piątą ludności nowej republiki stanowili niewolnicy pochodzenia afrykańskiego. W swojej autobiografii cytowanej na jego marmurowym pomniku w Waszyngtonie, Jefferson zdawał się odżegnywać od tej "szczególnej instytucji" z Południa. "Nic nie jest zapisane bardziej dobitnie w księdze losu niż to, że ci ludzie [niewolnicy] mają być wolni". Dodał jednak - autorzy inskrypcji woleli to pominąć - że "dwie rasy" są od siebie odgraniczone "nieusuwalnymi liniami różnic".
Co "nieusuwalne linie" oznaczają w praktyce, przypomniałem sobie zaledwie kilka tygodni temu, kiedy odwiedziłem miejsce urodzenia generała Roberta E. Lee - najwybitniejszego dowódcy konfederackiego podczas wojny secesyjnej - w Stratford, w Wirginii. Plantacja rodziny Lee jest poruszającym pomnikiem tamtych czasów: z jednej strony wielki dwór właścicieli, z drugiej prymitywne budy niewolników. Zwycięstwo Północy w wojnie położyło kres niewolnictwu w Stanach Zjednoczonych, ale nie zakończyło prawnej dyskryminacji Afroamerykanów. Jeszcze w 1945 roku w 30 stanach obowiązywał zakaz małżeństw mieszanych, w 10 z nich był on wpisany do konstytucji stanowej. Restrykcje te wciąż obowiązywały w 16 stanach, gdy w 1967 roku Sąd Najwyższy uznał je za niekonstytucyjne.
Przyjęło się mówić o Obamie "czarny" albo "Afroamerykanin", ale to nie oddaje jego historycznego znaczenia. Obama jest dzieckiem białej Amerykanki i Kenijczyka. W 1961 roku, kiedy ci dwoje brali ślub, takie związki były zakazane w jednej trzeciej stanów USA - między innymi w części tych, w których Obama odniósł miażdżące zwycięstwo.
Ale nie z tych historycznych przyczyn w ciągu ostatnich sześciu miesięcy przerzuciłem swoje poparcie na Baracka Obamę. Prawie dwa lata temu, na początku tej maratońskiej kampanii, zostałem jednym z doradców Johna McCaina do spraw polityki zagranicznej. Wtedy wydawało mi się, że człowiek z doświadczeniem wojskowym i twardym charakterem to idealny kandydat na prezydenta kraju, który walczy z zagrożeniami terrorystycznymi i prowadzi dwie wojny.
Być może gdyby bezpieczeństwo narodowe pozostało głównym tematem w roku wyborczym, nie wysiadłbym z tego kombatanckiego pociągu, ale kiedy zmienia się rzeczywistość, trzeba być gotowym zmienić zdanie. A rzeczywistość zmieniła się dramatycznie dwa miesiące temu, gdy kryzys finansowy, który rozpoczął się w ubiegłym roku od zawirowań na rynku kredytów hipotecznych, wywołał ogólną panikę.
Rozważny i impulsywny
Ekonomia nie jest mocną stroną Johna McCaina, jak sam przyznał w chwili szczerości (a może nieostrożności). Okazało się, że nie jest również mocną stroną jego partii. Od początku lat 70. - a może od początku lat 30. - Stany Zjednoczone nie przeżyły kryzysu finansowego na taką skalę. Sytuacja ta wymaga zupełnie innych kompetencji niż te, które John McCain pokazał podczas kampanii.
McCain był impulsywny, jego rywal opanowany. McCain był porywczy, jego rywal spokojny. McCain podjął najgorszą decyzję w całej swojej karierze politycznej - dobierając sobie do tandemu mało poważną Sarah Palin - a jego rywal ani razu nie stracił głowy. W czasie wszystkich trzech debat prezydenckich, kiedy nastroje społeczne z niepokoju przechodziły w panikę, rósł dystans między kandydatami: McCain był coraz bardziej nerwowy, Obama coraz bardziej skoncentrowany.
Podczas takiego kryzysu oczekujemy od prezydenta trzech rzeczy. Potrzebujemy orędzia inauguracyjnego równie mobilizującego jak to, które w 1933 roku wygłosił Franklin D. Roosevelt. Potrzebujemy głowy, która nie przegrzewa się pod presją. Wreszcie potrzebujemy dyscypliny organizacyjnej, by nowa administracja nie spartaczyła pierwszych stu dni, tak jak zrobiła to ekipa Clintona w 1993 roku. Podczas tej kampanii Obama pokazał, że posiada wszystkie trzy niezbędne cechy. U McCaina spłonęły one w ogniu walki.
Mroczne widmo kryzysu
Tragedia - nie jest to zbyt mocne słowo - polega na tym, że pierwszy czarny prezydent dostał w spadku paskudny pasztet finansowy. Złożone przez Obamę kampanijne obietnice cięć podatkowych i zwiększenia wydatków były skromniejsze niż w przypadku McCaina (kolejny punkt dla tego pierwszego), ale prawda jest taka, że prezydent elekt nie ma już biliona dolarów do wydania przez następne cztery lata, bo pieniądze te poszły na plan ratunkowy sekretarza skarbu Paulsona. Jeśli podliczymy wszystkie działania podjęte w ciągu minionych 14 miesięcy przez Departament Skarbu i Rezerwę Federalną, stwierdzimy, że zobowiązania państwa skoczyły z 7,5 do 12 bilionów dolarów.
Świętujący zwycięstwo Demokraci w Kongresie już nawołują do zwiększenia wydatków - a to oznacza dalsze pożyczanie pieniędzy. Pierwszym wielkim wyzwaniem dla nowego prezydenta będzie znalezienie sekretarza skarbu zdolnego się oprzeć tego rodzaju naciskom. Bo jeśli Obama ustąpi, międzynarodowy rynek obligacji może zacząć się zastanawiać, czy amerykańskie papiery skarbowe rzeczywiście są najbezpieczniejszą inwestycją na świecie. Takie wątpliwości mogłyby okazać się zabójcze.
Wtorkowego wieczoru nad Chicago unosiły się duchy największych postaci amerykańskiej historii. Nie tylko Jefferson i Martin Luther King, ale również Lincoln i Kennedy spoglądali na to wszystko z zadziwieniem. Ale patrzył także Franklin Roosevelt i zadawał sobie pytanie, jakiż to okrutny los postanowił skojarzyć pierwszego czarnoskórego prezydenta z sytuacją gospodarczą, z której może rozwinąć się drugi Wielki Kryzys.
*Niall Ferguson ur. 1964, jeden z najwybitniejszych historyków średniego pokolenia. Jest autorem cenionych prac historycznych, m.in.: "Colossus: The Rise and Fall of the American Empire" (2004). Ostatnio wydał "The War of the World" (2007), własną historię XX wieku.