Znany historyk Paul Kennedy w tekście, który dziś publikujemy, proponuje rodzaj myślowego eksperymentu: co o dzisiejszej sytuacji i przyszłości dzisiejszej kapitalistycznej gospodarki powiedzieliby wielcy klasycy ekonomii: Adam Smith, John Maynard Keynes, Joseph Schumpeter i Karol Marks? Ten ostatni - zauważa Kennedy - zapewne byłby najbardziej zadowolony z kłopotów kapitalizmu. Ale jego nadzieje na upadek znienawidzonego systemu okazałyby się płonne. Z pewnością natomiast niezadowolony (i do głębi rozczarowany) byłby Smith, wielki teoretyk "niewidzialnej ręki" rynku. Kapitalizm z jego wyobrażeń poniósł porażkę, a nowy model gospodarki, który go zastąpi, będzie znacznie bardziej etatystyczny niż dotąd. Wedle Kennedy’ego w tym nowym modelu najlepiej odnaleźliby się Keynes i Schumpeter. I jeden, i drugi bowiem najlepiej zdawali sobie sprawę, że kapitalizm wymaga pewnej kontroli (choć zupełnie inaczej wyobrażali sobie jej zasięg). Że jego twórcza energia, choć jest najlepszym narzędziem generowania bogactwa, musi być nadzorowana, a niekiedy świadomie hamowana. Inaczej bowiem wywołuje nieoczekiwane i groźne skutki, z którymi niezmiernie trudno jest się uporać. Z kapitalizmem jest jak z demokracją - wskazuje Kennedy. To system pełen wad - niesprawiedliwość i nierówność należą do tych najbardziej widocznych. Ale niczego lepszego jak dotąd nie wymyślono. I w najbliższej przyszłości zapewne się nie wymyśli...

Reklama

p

Paul Kennedy*:

Świat nie porzuci wolnego rynku, ale będzie musiał do głębi go zreformować

Gdy prezydenci Stanów Zjednoczonych musieli mierzyć się z kryzysem, często dawali poznać, że na serio zgłębiają historię i biografie postaci historycznych. George W. Bush, nienasycony czytelnik ślęczący nad książkami do późnej nocy, pochłaniał dzieła opisujące życie wielkich ludzi, między innymi swojego bohatera Winstona Churchilla (który z kolei lubił lektury o swoim znakomitym przodku, księciu Marlborough). Barack Obama szuka inspiracji w biografiach Abrahama Lincolna. Biorąc pod uwagę ogromne rozmiary kryzysu w bankowości, kredytach i handlu, czy nie warto by zasugerować prezydentowi Obamie i jego współpracownikom, żeby zamiast tego studiowali pisma największych ekonomistów politycznych świata? Możemy przecież znajdować się w tak trudnej sytuacji gospodarczej, że mądre dysponowanie budżetem okaże się większą zaletą przywódcy niż dzielne dowodzenie bitwą.

Reklama

Wielka czwórka

Ponieważ dzisiejsi liderzy zapewne nie mogą przeczytać wszystkich dzieł z zakresu ekonomii politycznej, pomóżmy im, wybierając cztery największe nazwiska z klasycznej książki Roberta Heilbronera "Wielcy ekonomiści: czasy, życie, idee". To Adam Smith, prawdziwy założyciel tej dyscypliny i jeden z pierwszych apostołów wolnego handlu; Karol Marks, który w przenikliwy sposób krytykował słabości kapitalizmu, ale mniej wiarygodnie przewidywał jego "nieunikniony" upadek; Joseph Schumpeter, błyskotliwy i nieortodoksyjny Austriak, który z pewnością nie był wrogiem systemu kapitalistycznego, lecz ostrzegał przed jego wewnętrzną niestabilnością ("wieczną burzą twórczej destrukcji"), oraz John Maynard Keynes, który połowę swojej zdumiewającej kariery poświęcił na poszukiwanie rozwiązań politycznych zabezpieczających tenże właśnie kapryśny wolny rynek przed całkowitym zniszczeniem.

Reklama

Wybitnie utalentowany dramaturg, jakim jest Tom Stoppard, mógłby wprowadzić czterech uczonych na scenę i przedstawić ciągnącą się w tym czworokącie przez cały weekend dyskusję o przyszłości kapitalizmu. Skoro nie dysponujemy takim dziełem sztuki, spróbujmy wyobrazić sobie, co tych czterech ekonomistów politycznych powiedziałoby o obecnym kryzysie gospodarczym.

Smith, jak można sobie wyobrazić, twierdziłby, że nigdy nie bronił całkowitego leseferyzmu, że był przerażony tym, jak pożyczki o wyższym niż przeciętne oprocentowaniu oferowano ludziom bez zabezpieczenia finansowego, co pozostawało w sprzeczności z jego przywiązaniem do moralnej ekonomii, oraz że interesował się zwiększaniem deficytu budżetowego proponowanym przez wiele rządów. Marks wciąż jeszcze byłby obolały, dowiedziawszy się o wypaczeniu swojej komunistycznej teorii przez Lenina i Stalina oraz obumarciu większości gospodarek socjalistycznych na świecie, ale mógłby być zadowolony z tego, że nowoczesny kapitalizm finansowy opiera się na sprzecznościach. Surowy Schumpeter, przeciwnie, pouczałby nas, że musimy przełknąć kolejną dekadę poważnej depresji gospodarczej, zanim pojawi się nowa, bardziej wątła forma kapitalizmu, pozostawiając za sobą całe mnóstwo śladów kryzysowego huraganu (koniec amerykańskiego przemysłu samochodowego, być może schyłek londyńskiego City...).

A Keynes? Osobiście uważam, że nie byłby zbyt zadowolony z obecnego stanu rzeczy. Mógłby (tylko mógłby) uznać za miłe to, że cytuje się go - często błędnie - miliony razy w dzisiejszych mediach. Można jednak podejrzewać, że miałby obawy co do pewnych części planu zwiększenia deficytu, który to plan proponuje prezydent Obama, mianowicie: co do propozycji amerykańskiego Departamentu Skarbu, żeby przeznaczyć więcej pieniędzy na skupowanie złych długów i ratowanie złych banków zamiast na tworzenie miejsc pracy; co do szału wydawania pieniędzy, który owładnął Waszyngtonem, a który wydaje się nieskoordynowany z wydatkami Wielkiej Brytanii, Japonii, Chin i reszty świata, a także - przede wszystkim - co do najbardziej niepokojącego faktu, że jakoś nie słychać pytań o to, kto nabędzie te 1750 milionów dolarów w papierach dłużnych, które Departament Skarbu rzuci w tym roku na rynek. Czy będzie to wschodnioazjatycki kwartet składający się z Chin, Japonii, Tajwanu i Korei (wszystkie przechodzą katastrofalną zapaść w produkcji), niepewne państwa arabskie, czy też - znajdujące się na progu bankructwa państwa Europy Wschodniej i Ameryki Południowej? Powodzenia! Jeśli ta kolosalna liczba zostanie wykupiona w tym roku, kto będzie miał wolne fundusze na zakup obligacji, które Departament Skarbu wyemituje w 2010 i 2011 roku, gdy Stany Zjednoczone osiągną poziom zadłużenia, w porównaniu z którym niegdysiejsze rachunki Filipa II w Hiszpanii mogą się wydać bardzo skromne?

Triumf wolnego rynku i ryzyko globalnego krachu

W szerszym sensie wszyscy ci czterej myśliciele mogliby mieć oczywiście rację. Kapitalizm - nasza zdolność kupowania i sprzedawania, obracania pieniędzmi zgodnie z naszymi życzeniami i osiągania w ten sposób zysków - znajduje się w poważnych kłopotach. Smith, widząc upadek Islandii i męczarnie Irlandii, bez wątpienia ponownie przemyślałby swoje powiedzenie, że do wywołania prosperity potrzeba niewiele więcej poza "pokojem, niskimi podatkami i znośnym wymiarem sprawiedliwości". Tym razem to nie działa. Przeciwnie, można usłyszeć, jak z grobu Marksa na Highgate dochodzi rechot zadowolenia, wywołując podniecenie wśród wciąż jeszcze licznych odwiedzających go gości z Chin. Jednocześnie Schumpeter miałby wystarczające powody, by wymamrotać: "Tak naprawdę, to nic zaskakującego". Jeśli chodzi o Keynesa, możemy wyobrazić go sobie, jak razem z Wittgensteinem sączy herbatę na łące w Grantchester i zaciska usta na widok istot ludzkich niezdolnych do pojęcia, jak się rzeczy naprawdę mają: na widok naszej skłonności do nadmiernego optymizmu, naszej ślepoty na oznaki przegrzania gospodarki, naszej podatności na panikę. I naszej potrzeby zwrócenia się do podobnego jemu samemu mędrca, by raz jeszcze pomógł podnieść się wytrąconej z równowagi wańce-wstańce międzynarodowego kapitalizmu.

Wszyscy ci ekonomiści polityczni instynktownie uznawali, że triumf sił wolnorynkowych - wraz ze stanowiącą jego konsekwencję eliminacją dawniejszych umów społecznych, ze zmniejszeniem znaczenia państwa w stosunku do jednostek i zniesieniem ograniczeń nakładanych na lichwę - nie tylko mógł przynieść wielu ludziom większe bogactwo, lecz także wywołać znaczące, być może niezamierzone skutki, które rozszerzyły się na całe społeczeństwa.

Opierając się na tym samym instynktownym rozumowaniu, od czasów Smitha wiele bardziej świadomych rządów stosowało zabezpieczenia przed zupełnie nieograniczonym dążeniem obywateli do prywatnego zysku. W rzeczywistości, poza kilkoma absurdalnymi krajami komunistycznymi w rodzaju Korei Północnej wszystkie dzisiejsze gospodarki mieszczą się w rozpoznawalnym spektrum rozciągającym się od systemów bardziej wolnorynkowych do tych mniej wolnorynkowych.

Ekonomia polityczna przyszłości

W ciągu ostatniego dziesięciolecia czy też kilku poprzednich dekad wiele rządów opuściło jednak gardę i w większym stopniu pozwoliło obrotnym, szukającym zysku jednostkom, bankom, towarzystwom ubezpieczeniowym i funduszom hedgingowym na tworzenie nowych narzędzi inwestycyjnych, gromadzenie coraz większego kapitału na bazie coraz szczuplejszych realnych zasobów i gwałtowne powiększanie puli łatwowiernych ofiar. Jak we wszystkich tego rodzaju gigantycznych kredytowych "przekrętach" wśród poszkodowanych było o wiele więcej milionów zwykłych ludzi - równie niewinnych, co głupich - niż czyniących cuda sprzedawców i menedżerów kredytowych, którzy stworzyli te "rodzące bogactwo" fundusze.

Jaka więc jest przyszłość kapitalizmu? Nasz dzisiejszy zniszczony system nie zostanie - wbrew nadziejom Marksa - zastąpiony przez całkowicie egalitarne społeczeństwo komunistyczne (taki porządek mógłby istnieć wyłącznie w przyszłym życiu). Nasza nowa ekonomia polityczna prawdopodobnie nie będzie ekonomią, w której Smith lub jego dzisiejsi uczniowie czuliby się komfortowo: rządy będą się w niej wtrącały w "rynek" w stopniu większym niż pożądany, podatki będą nieco wyższe i będzie panować zdecydowana publiczna dezaprobata dla zasady zysku w ogóle. Można podejrzewać, że Schumpeter i Keynes czuliby się bardziej zadomowieni w nowej neokapitalistycznej ekonomii politycznej, która zapanuje po niedawnych wybrykach. Będzie to system, w którym zwierzęcy duch będzie ściśle nadzorowany i poskramiany przez różnego rodzaju krajowych i międzynarodowych nadzorców - wielka liczba widzów z entuzjazmem zaaprobuje to poskramianie - ale bez rytualnego mordu popełnionego na zasadzie wolnej przedsiębiorczości. Homo oeconomicus dostał potężne lanie, jednak kapitalizm w zmodyfikowanej postaci nie zniknie. Tak jak demokracja ma on poważne wady - ale podobnie jak w wypadku krytyki demokracji krytycy kapitalizmu odkryją, że wszystkie inne systemy są gorsze. Ekonomia polityczna uczy nas również tego.

przeł. Sebastian Szymański

© 2009, Paul Kennedy

p

*Paul Kennedy, ur. 1945, brytyjski historyk, politolog, specjalista w dziedzinie studiów strategicznych i stosunków międzynarodowych, obecnie wykładowca Uniwersytetu Yale. Zajmował się m.in. dziejami dyplomacji, historią drugiej wojny światowej i imperium brytyjskiego. Jest autorem kilkunastu książek, najbardziej znana to "Mocarstwa świata: narodziny, rozkwit, upadek" (wyd. pol. KiW, 1996). Wielokrotnie gościł na łamach "Europy" - ostatnio w nr. 248 z 3 stycznia br. opublikowaliśmy jego tekst "Rządzić znaczy wybierać".