Lewicowy publicysta Maciej Gdula, wychodząc z zupełnie różnych założeń, formułuje wnioski zdumiewająco podobne. Po 20 latach transformacji Polacy są więźniami urojonego obrazu Zachodu, który nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Ten ideologiczny konstrukt pełni określoną funkcję: uzasadnia wprowadzanie neoliberalnych rozwiązań i "urynkowienie" dziedzin, które winny pozostać w gestii państwa (służba zdrowia, edukacja, a nawet siły zbrojne). Ludzi protestujących przeciw temu uznaje się za "roszczeniowców" i "ciemnogród", który hamuje słuszny marsz ku "normalności" i "europejskości". Problem w tym, że nie za bardzo zdajemy sobie sprawę, czym owa normalność bądź europejskość ma być. "Europejska rodzina", do której wstąpiliśmy, jest mocno zróżnicowana. W jej obrębie funkcjonują rozmaite ekonomiczno-społeczne modele. Jednak dyskusji nad tym, który z nich wybrać, właściwie w Polsce nie ma. W praktyce "powrót do Europy" oznacza, że Polska staje się zapleczem taniej siły roboczej dla bogatszych krajów. W ten sposób jej peryferyjny status" ulega wzmocnieniu. A hasło "modernizacji" staje się pustym sloganem przykrywającym zgrzebną rzeczywistość kraju, który tak naprawdę nie próbuje nawet przezwyciężyć cywilizacyjnego zapóźnienia.

Reklama

p

Maciej Gdula*:

Tkwimy w niewoli złudzeń, które każą nam bezmyślnie imitować Zachód

Zgodnie z dominującymi wyobrażeniami jednym z największych zysków związanych z końcem świata dwubiegunowego i upadkiem realnego socjalizmu był ostateczny kres ideologii. Nie trzeba już myślenia podporządkowywać dogmatowi, cierpieć z powodu narzucanych opinii, a zdrowego jednostkowego rozsądku dostosowywać do odruchów stadnych. Ogłaszanie śmierci tak rozumianej ideologii maskuje to, że ideologia jest w rzeczywistości czymś wręcz przeciwnym: zjawiskiem bliskim, zdroworozsądkowym i przyjemnym. Gdy spojrzymy na nią w ten sposób, zauważymy, że wciąż ma się całkiem dobrze. Obecny kryzys sprawia, że wyostrzyły się jej kontury, a obietnice stały się bardziej wyblakłe.

Reklama

Go West!

Ideologia nie jest przypisana ściśle do określonego ugrupowania, partii czy nazwiska. Swoją moc zawdzięcza temu, że organizuje aspiracje, marzenia i nadzieje różnych ludzi i w ten sposób zapewnia sobie alibi, że nie jest bezpośrednio na czyichś usługach. W Polsce najpotężniejszą ideologią tego rodzaju jest dążenie do normalności sprzęgnięte z imitacyjną wizją modernizacji. Niezależnie od tego, czy pierwsze skrzypce w polityce gra Kwaśniewski czy Tusk, bez względu na to, czy władza symboliczna jest w rękach jednej gazety, czy podzielona jest między kilka, pewne pozostaje to, że zadaniem dla Polski jest dogonienie Zachodu i wydobycie się z podrzędnej kondycji kraju na peryferiach. Hasło budowy drugiej Irlandii łatwo chwyta za serce, bo Irlandia przeszła wymarzoną dla Polski drogę i z marginesu awansowała do centrum. My też chcemy zarabiać, jeździć po równych drogach i umierać staro.

Reklama

Tę wizję modernizacji podzielają także partie polityczne, które swą pozycję częściowo zbudowały na nieufności wobec Unii Europejskiej i na idei podtrzymywania dumy narodowej. Gdy zachowa się odpowiednią czujność, za pieniądze UE Polska może stać się jednym z głównych rozgrywających narodów na arenie europejskiej... To miejsce słusznie się zresztą Polsce należy - mamy tu do czynienia jedynie z wypełnieniem się historycznej sprawiedliwości. Konserwatywna wizja opiera się na nadziei pogodzenia narodowej treści z zachodnim bogactwem.

Głód normalności pobudzany obrazami dobrobytu sprawia, że gorączkowo chcemy skrócić dystans. Zamiast do refleksji nad tym, jaki kształt nadać swojemu światu, namawiani jesteśmy, by uczyć się, pracować, zarabiać i doganiać Zachód. Komentatorzy ekonomiczni z lubością podkreślają gotowość Polaków do ciężkiej pracy, co ma ich odróżniać od gnuśnych Europejczyków, których dogonimy już niedługo, a kto wie, może nawet przegonimy... Przenoszenie fabryk z Zachodu do Polski witane jest z radością, która jest czymś więcej niż zadowoleniem z pojawienia się nowych miejsc pracy. Przenoszenie fabryk do Polski to rodzaj nagrody za gotowość do poświęceń i podążanie za wymogami gospodarki rynkowej. Irlandzcy, niemieccy czy francuscy robotnicy na bruku potwierdzają słuszność wybranej drogi.

Można zasadnie zapytać, dlaczego ma to być ideologia? Co jest złego w dążeniu do wygodnego życia i ciepłej wody w kranie? Ideologia polega tu na złudzeniu, że kontrolujemy sytuację, choć w rzeczywistości pozostajemy w mocy mechanizmów od nas niezależnych.

Po pierwsze stajemy się więźniami pewnego obrazu, Zachodu wyimaginowanego, który tak naprawdę nie istnieje i jest wyłącznie naszą konstrukcją. Po drugie myślenie o modernizacji w kategoriach dostosowywania się do standardów powoduje wykluczenie i marginalizację wszystkich tych, którzy nie nadają się na Europejczyków i są kulą u nogi w naszej podróży na Zachód. Po trzecie reżim, który sobie narzucamy, wcale nie zbliża nas do Zachodu, ale wręcz od niego oddala.

Idea powrotu do Europy pomija niemal zupełnie to, że Europa nie jest żadną jednością. Można znaleźć w niej zarówno kraje, w których państwo jest duże, a różnice dochodowe między ludźmi małe (Szwecja, Finlandia), jak i kraje, gdzie małe państwo łączy się z akceptacją znacznych różnic dochodowych (Wielka Brytania, Holandia). Zapominamy też, że nawet na Zachodzie istnieje podział na biedne państwa Południa i bogatą Północ. Zamiast refleksji nad tym, który z modeli europejskich chcemy realizować, staramy się coraz szybciej przebierać nogami, choć nie bardzo wiemy, dokąd biegniemy. Frenetyczna aktywność stała się alternatywą wobec podejmowania politycznych w swej istocie decyzji. Jeśli wiedzielibyśmy, że w Portugalii biedni stanowią 14 procent pracujących, a młodzież opuszcza szkoły średnie, bo nie widzi sensu kontynuowania nauki ze względu na brak miejsc pracy dla wykształconych pracowników, pewnie częściej zastanawialibyśmy się, dokąd zmierzamy.

Paradoksalnie, nieobecność refleksji nad kierunkiem przemian nie wyklucza wcale modernizacji, polegającej na zdyscyplinowanym dostosowywaniu się do standardów i reguł. Niejasny obraz Zachodu umożliwia forsowanie zmian przedstawianych jako techniczna konieczność, a nie polityczny wybór. Neoliberalne de facto zmiany, takie jak obniżanie podatków, prywatyzacja czy reformy edukacji, wprowadza się jako jedyne możliwe rozwiązania, które są rzekomo oczywiste w cywilizowanym świecie. Wszyscy sceptycy automatycznie stają się wrogami i podlegają irracjonalizacji. Związkowcy, "roszczeniowcy" czy "ciemnogród" są niebezpieczni, bo nie chcą podążać za rozumnymi standardami. W tle czai się przekonanie, że roszczeniowa lub tradycjonalistyczna mentalność uniemożliwia udział w wyprawie na Zachód.

Ideologia sprawia, że zamiast trzeźwo oceniać rzeczywistość, wolimy wierzyć w życzeniowy i nieprawdziwy obraz nas samych. Wydaje się nam, że wzrost gospodarczy zbliża nas do Europy i stajemy się społeczeństwem bardziej nowoczesnym. Gdy spojrzymy na polskie społeczeństwo, zauważymy jednak, że wprawdzie przez 20 lat nieco się ono wzbogaciło (znacznie się przy tym rozwarstwiając), ale zarazem niezbyt się zmodernizowało. W rozwiniętych gospodarkach, takich jak na przykład niemiecka, mieliśmy do czynienia ze wzrostem liczby miejsc pracy wymagających wysokich kompetencji i dających ludziom sporą dozę autonomii. Zakładamy, że uwolnieni z komunistycznego gorsetu i absurdalnej gospodarki planowej automatycznie podążyliśmy w tym kierunku. Nic z tego. Od 1982 do 2004 roku udział wykwalifikowanych robotników w strukturze pracujących spadł (z 25,7 do 20 procent), a niewykwalifikowanych wzrósł (z 11 do 14 procent). Wzrósł też udział bezpośrednich nadzorców pracy (z 2,2 do 6,8 procent!), co oznacza, że pracodawcy nie zapewniają efektywności za pomocą autonomii, ale przez zwiększanie bezpośredniej kontroli społecznej (wszystkie dane za: Henryk Domański, "Struktura społeczna", 2004). Ponad milion osób pracuje w szarej strefie, wykonując tam przede wszystkim nisko płatne, proste zajęcia. Dwadzieścia lat poświęciliśmy na to, by wejść do Europy jako źródło taniej siły roboczej umożliwiające bogatemu centrum lepszą akumulację kapitału. Ideologiczne skrzywienie sprawia, że jesteśmy z tego nawet zadowoleni.

Prywatyzacja

Jedną z najgłębiej osadzonych ideologicznych oczywistości w Polsce jest prywatyzacja. Najczęściej jej zakres ogranicza się do zmian własnościowych, ale w rzeczywistości prywatyzacja oznacza całkowitą przemianę sposobu funkcjonowania polityki, wspólnoty i życia codziennego.

W polityce realizowanej po 1989 roku prywatyzacja była jedyną stałą i wyrazistą propozycją reform. To wokół niej trwale skupiała się energia ekspertów, dziennikarzy i polityków z lewej i prawej strony sceny politycznej. Inne propozycje były co najwyżej nieśmiałymi projektami obrony resztek, z góry skazanymi na niepowodzenie. Kolejne sfery były wyłączane spod wpływu państwa, które utożsamione zostało z nieefektywnością i marnotrawstwem. Kolejne ekipy przesuwają granice tego, co może zostać oddane mechanizmom rynkowym. Po przedsiębiorstwach i bankach przyszła kolej na system emerytalny. Po systemie emerytalnym prywatyzacji mają być poddane szpitale - akurat wtedy, gdy w NFZ pojawiło się wreszcie sporo pieniędzy na skutek zwiększania składki i wzrostu płac. Co będzie następne? Może wojsko? Tym, którzy powątpiewają, zacytuję oficjalny dokument MON: "Istotnym elementem środowiska operacyjnego sił interwencyjnych w perspektywie 20 - 25 lat będą komercyjne, ponadnarodowe organizacje paramilitarne. Na podstawie kontraktu z władzami państwowymi lub międzynarodowymi korporacjami przemysłowymi będą one realizowały szerokie spektrum zadań stanowiących obecnie obszar działalności sił wojskowych" ("Wizja sił zbrojnych RP - 2030").

Prywatyzacja to przede wszystkim skrajna zmiana w sposobie przypisywania odpowiedzialności. Jeśli się to zrozumie, stanie się oczywiste, dlaczego kwestia efektywności sprywatyzowanych dziedzin nie jest przedmiotem szerokiego zainteresowania i kontrowersji. Dopóki określona dziedzina jest kontrolowana przez państwo, to państwu przypada odpowiedzialność za jej funkcjonowanie. Jeśli emerytury są niskie, wiadomo, kogo winić - tak samo jak w wypadku półrocznych kolejek do kardiologów. Prywatyzacja zdejmuje odpowiedzialność z państwa i składa ją na barki jednostek. Już nie możemy narzekać na niskie emerytury. Każdy ma tyle, ile sobie sam odłożył w funduszu, który sam wybrał. A jeśli ktoś jest niezadowolony, może sobie odłożyć więcej na indywidualnym koncie emerytalnym. Nietrudno przewidzieć, że podobnie rzecz może mieć się z opieką medyczną. Nie stać cię na protezę biodra? To twój osobisty problem, ponieważ zwyrodnienie stawu biodrowego nie jest chorobą śmiertelną.

W czasach, gdy akumulacja bogactwa wymagała rąk do pracy, zachowywanie przez państwo kontroli nad ludźmi - ich edukacją i zdrowiem - było elementem stabilizującym system. Dziś, gdy warunkami bogacenia się są redukowanie nadmiernych obciążeń i elastyczność, państwo chętnie pozbywa się zobowiązań. W ten sposób dwie pieczenie pieką się na jednym ogniu: politycy nie muszą odpowiadać przed ludźmi za problemy społeczne, a prywatni właściciele mogą zbijać interes na obsłudze sfer opuszczonych przez państwo. Ideologiczny mechanizm podtrzymujący tę sytuację wykorzystuje dążenie do autonomii i zdrowy antysystemowy odruch. Jednostkom oferowana jest wizja autonomii i wyzwolenia z kolektywnych zobowiązań i obciążeń. Wyobrażamy sobie, że znajdziemy się po stronie tych, którym nigdy nie brakuje środków na najlepsze usługi. Jeśli dzieje się inaczej, to w świecie, gdzie pozycja zależeć ma od indywidualnej pracy i talentu, wstyd tłumi protest. W końcu porażka źle świadczy o nas samych.

Emancypacyjne paradoksy

Specjalne miejsce w naszej ideologii zajmuje kres realnego socjalizmu. Rok 1989 oddziela czas całkowitej niewoli od absolutnej wolności. Jeśli wolność jest po prostu stanem różnym od systemu sprzed 1989 roku, to znika przestrzeń na poszerzanie wolności i stępieniu ulega wyczulenie na kwestie jej naruszania. W ten sposób wyzwolenie z autorytarnego systemu peerelowskiego paradoksalnie zaczęło służyć ograniczaniu postulatów emancypacyjnych.

Początek lat 90. to okres polskich wojen kulturowych o reprodukcyjne prawa kobiet i zachowanie rozdziału Kościoła od państwa. Prowizoryczny wynik tych wojen został "zaklepany" w imię pokoju społecznego i wejścia do UE. Jakiekolwiek próby powrotu do dyskusji o ustawie ograniczającej prawo do usuwania ciąży lub kwestii lekcji religii w szkołach publicznych są dezawuowane jako odgrzewanie wojen ideologicznych. Ideologia nie oznacza w tym miejscu narzędzia rozpalającego groźne polityczne namiętności, lecz rodzaj tematu zastępczego niedotykającego rzeczy naprawdę ważnych. Wobec wyzwolenia z komunizmu ograniczanie wolności kobiet czy naruszanie liberalnego minimum nie mogą jawić się jako prawdziwy problem.

O ile historię przed 1989 rokiem periodyzować można przez odwołanie do "polskich miesięcy", gdy walka o wolność przeplatała się z przemocą, nikomu nie przychodzi do głowy, by historię współczesną dzielić na tę przed i po Ożarowie. Determinacja pracowników, którzy okupowali zakład prawie rok, i brutalność policji broniącej interesów właścicieli z pewnością czynią to wydarzenie ważną cezurą. Bitym robotnikom przed 1989 rokiem można współczuć i wpisywać ich działania w walkę o wolność. Po 1989 roku bitym robotnikom można co najwyżej współczuć, że nie rozumieją praw rynku i logiki dziejów. Wolność przecież już mamy - upadł komunizm.

Alibi, jakie zapewnia absolutyzowanie różnicy obecnego systemu względem realnego socjalizmu, zaważyło także na zlekceważeniu kwestii tortur. Być może w Polsce za przyzwoleniem władz państwowych torturowano ludzi. Media z pewnością za długo puszczały mimo uszu informacje o naruszaniu praw człowieka w naszym kraju. Tłumaczenia dziennikarzy, które potem słyszeliśmy, że działali, kierując się zasadą bezpieczeństwa kraju, były najlepszym oskarżeniem, jakie mogli wobec siebie sformułować liberalni redaktorzy. Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że Polska wzięła udział w psuciu liberalnej demokracji przez USA głównie dlatego, że tak bardzo wierzyła, iż jest już jej wcieleniem.

Moment krytyczny

Dziś na naszych oczach chwieje się porządek, który reklamowany był jako system gwarantujący nieskończony wzrost i dobrobyt. Pojawił się wyłom w tak hołubionej przez nas normalności. Nie bardzo wiadomo, jak głęboki będzie kryzys, ale jedno jest pewne: przyjdzie nam zapłacić za złudzenia. Być może wystarczą jakieś drobne korekty, ale równie prawdopodobny jest scenariusz, w którym UE będzie musiała wymyślać się od nowa. W tej sytuacji nie będzie już mowy o przenoszeniu kosztów i odpowiedzialności na jednostki. Masy problemów nie uda się ukryć pod jednostkowym poczuciem wstydu. Społeczne emocje zorganizowane zostaną albo przez strach i powrót do narodowych partykularyzmów, albo przez entuzjazm dla tworzenia jakichś form życia zbiorowego, transformujących dotychczasowe tożsamości i interesy. Być może uda się przy okazji poszerzyć obszary naszej wolności.

Maciej Gdula

p

*Maciej Gdula, ur. 1977, socjolog, publicysta, pracownik Instytutu Socjologii UW, redaktor "Krytyki Politycznej". Autor książki "Trzy dyskursy miłosne" (2009). W "Europie" nr 176 z 18 sierpnia 2007 roku opublikowaliśmy jego tekst "Pękająca więź".