W morzu szarych prochowców na ulicach bikiniarza widać było aż nader wyraźnie. W kraciastej marynarce sunął przez miasto niczym jaskrawy akcent, wyzwanie dla oka. Budził podejrzliwość, był jak papużka pośród gawronów. Jeżeli się spieszył, to raczej nie na uczelnię, z której wyrzucono go jako wroga narodu. Szedł na prywatkę, gdzie miał nadzieję posłuchać jazzu - muzyki rodem ze "zgniłego Zachodu". Tam, w ciasnym mieszkanku, starał się pośród jemu podobnych błysnąć wiedzą na temat bebopu i podać dalej zaczytany egzemplarz paryskiej "Kultury". Mógł też podyskutować o malarstwie abstrakcjonistów i zapisać adres krawca zdolnego przerobić marynarkę po dziadku.

Reklama

Krytykowani za kosmopolityczne ciągoty, w rzeczywistości stanowili część światowej fali kontestacji zapoczątkowanej przez amerykańskich zoot suits, którzy też szokowali strojem i kochali jazz. Bikiniarzy porównywano do francuskich zazous, rumuńskich malagambistów, "wywrotowców" znanych w ZSRR jako styladzy, a w Czechosłowacji jako potapka. Podobnie jak brytyjscy teddy boys, bikiniarze nosili kolorowe skarpetki. Charakterystyczny znak jej reprezentantów stanowił krawat z nadrukiem przedstawiającym wybuch bomby atomowej na atolu Bikini w 1946 roku lub piękność w skąpym stroju kąpielowym - bikini.

Fascynującą kolekcję o czasach PRL-u znajdziesz w sklepie LITERIA.pl >>>

"Małpujący wzory z Zachodu" bikiniarze wywodzili się z szeregów młodzieży inteligenckiej, wielkomiejskiej, nieźle sytuowanej, a więc takiej, która miała względny dostęp do zachodnich płyt, filmów i czasopism. Skarpetki w paski, wąskie spodnie i marynarki z samodziału, a także plerezę na głowie nosił w młodości m.in. Jerzy Skolimowski, późniejszy znakomity reżyser, scenarzysta i aktor, a także malarz i poeta. Za propagatora zachodnich nowinek uważano też Leopolda Tyrmanda. Jego osobiste zapiski będące odważną analizą Polski okresu stalinizmu, znane dziś jako "Dziennik 1954", przeleżały na dnie szuflady bez mała 12 lat. W 1965 roku Tyrmandowi udało się przemycić je za granicę, a dziewięć lat później - opublikować w odcinkach na łamach londyńskich "Wiadomości".

Oprócz Tyrmanda propagowaniem jazzu zajmowali się też m.in. Stefan Kisielewski i Lucjan Kydryński. Krzysztof Komeda Trzciński i Andrzej Trzaskowski spotykali się w mieszkaniach przyjaciół, by wspólnie muzykować. Jedną z "tajnych świątyń" jazzu był dom państwa Fersterów w Krakowie.W powojennej Polsce jazz stał się "ideologicznie skażoną" muzyką bikiniarzy. Pozamykano istniejące w wielu miastach kluby jazzowe, a na IV Walnym Zgromadzeniu Kompozytorów Polskich popularyzację jazzu określono jako… przejaw sympatii dla wrogiej ideologii. Nawet znany pisarz Tadeusz Borowski nawoływał do obrony przed imperialistami, którzy chcą uczynić z kultury "pornografię i jazz". W 1950 roku Trzaskowski spędził trzy miesiące w podziemiach siedziby krakowskiego UB, a jego kolega Andrzej Kurylewicz był dwukrotnie wyrzucany z Wyższej Szkoły Muzycznej w Krakowie. Wobec absurdalnych represji jazz automatycznie stał się formą manifestacji ideologicznej, wyrażonym dźwiękami buntem przeciw "drętwocie" sztuki poprawnej politycznie.

Tyrmand wspomina w "Dzienniku 1954": przeciw garstce bikiniarzy wytoczone zostały działa najpotężniejszego kalibru. Padły oskarżenia o dywersję, o agenturę, o imperialistyczną degenerację i wynaturzony styl życia. Wobec tego "zagrożenia" pytano: Co należy robić z bikiniarzami? W jednym z numerów Polskiej Kroniki Filmowej tłumaczono, że warto ich "otaczać powszechną pogardą" i w miarę możliwości "zrobić z nich pośmiewisko dla całej młodzieży pracującej".

p