"Duch" - prawdziwe nazwisko Kaing Guek Eav - panował w więzieniu Tuol Sleng. To po khmersku Wzgórze Strychniny albo Wzgórze Trujących Drzew. Po upadku reżimu pozostawiono je bez zmian. Na pamiątkę. W salach tortur wiszą zdjęcia ofiar "Ducha" zakatowanych tuż przed ucieczką strażników. Leżą na metalowych ramach łóżek lub obok nich. Nogi zakute w żelazną uprząż. To nie widok dla osób o słabych nerwach. Korpusy ledwo przypominają ludzkie ciało. Ofiary katowano stalowymi drągami, cięto nożami, podpalano, wyrywano im paznokcie, zdzierano skórę z ciała. Potem cios pałką lub motyką w czaszkę. Ta rzeź to jednak ewenement. Dowód paniki strażników. S-21, jak zwano Tuol Sleng w urzędowym slangu, nie było bowiem miejscem egzekucji, ale przesłuchań. Trwających nieraz miesiącami tortur, którymi wymuszano najbardziej absurdalne zeznania. Zachowały się setki z nich. Podobnie jak zdjęcia ofiar: po aresztowaniu, po torturach, a nawet po egzekucji. Oprawcy okazali się dokumentalistami. Dziś to materiał dowodowy w sądzie. Wśród ofiar byli też cudzoziemcy. Jeden z nich, Anglik John Dewhirst, został aresztowany, gdy jego łódź płynąca z Tajlandii popsuła się i zaczęła dryfować na wody kambodżańskie. Już kilka dni po zatrzymaniu wyznał, że był agentem CIA. Zwerbował go ojciec, też amerykański szpieg, kiedy John miał kilka lat. Wszystko to na papierze. Z własnoręcznym podpisem. Dewhirst nie musiał przynajmniej wydawać swoich bliskich, by kaci przestali go torturować.

Reklama

Kto wszedł do S-21, nie wychodził już żywy. Po spisaniu zeznań więźniów wywożono na pola śmierci, 15 kilometrów za rogatkami Phnom Penh. Tam kończyli w masowych grobach. Siedemnaście, może dwadzieścia tysięcy. Wśród nich jeden Anglik.

Nie wolno ci krzyczeć

S-21 to dawna szkoła średnia zamieniona na centrum przesłuchań. Cztery dwupiętrowe budynki, dziedziniec, drążek do ćwiczeń. Brakuje tylko nastolatków w granatowych mundurkach. Dziś otacza ją ruchliwa dzielnica. W czasach Czerwonych Khmerów było to pustkowie. Zdobywcy stolicy zarządzili bowiem całkowitą ewakuację Phnom Penh. Nie ufali miastom. Ich matecznikiem była wieś, a obsesją - produkcja ryżu. Ideologią - komunizm rolniczy. Bez banków, pieniędzy, własności, rodziny. Z partią jako bogiem. Okrutnym i zazdrosnym.

Reklama

Po przekroczeniu bramy S-21 wita obowiązujący tu kodeks zasad. Wtedy był najwyższym prawem, dziś to tablica absurdu. Czerwoni Khmerzy nie mieli w sobie obłudy europejskich komunistów czy nazistów, u nich wszystko było jawne. Żadne "ostateczne rozwiązanie", "walka klasowa". Rozkazy wydawano wprost: zabić. "Nie próbuj ukrywać faktów przez przekręcanie ich", "Absolutnie nie wolno ci kwestionować moich słów", "Musisz natychmiast odpowiadać na moje pytania, bez zastanawiania się", "Nie wolno ci krzyczeć, kiedy dostajesz baty lub jesteś rażony prądem", "Jeśli nie będziesz przestrzegał tych zasad, dostaniesz wiele razów batem lub wstrząsów elektrycznych".

Oprawcy, w tym "Duch", mieli ledwie po dwadzieścia kilka lat. Strażnicy więzienia kilkanaście. Im też nie wolno było popełnić najmniejszej pomyłki. Za samowolne zabicie osadzonego, ale też rozmowę z więźniem czy opieranie się o ścianę na służbie sami trafiali do sal tortur. Potem na pola śmierci.

Czerwoni Khmerzy z czasem zaczęli pożerać się sami. Przez S-21 przeszedł wicepremier ich reżimu Vorn Vet i minister informacji Hu Nim, a także setki działaczy niższego szczebla. Wszyscy zostali oskarżeni o zdradę. Torturowano ich brutalniej niż członków antykomunistycznego rządu generała Lon Nola. Tamci, wiadomo, wrogowie - szybka śmierć. Ci zaś mieli sporo do wyznania. Tym bardziej że spiski wewnątrz reżimu nie były wymysłem. Przez Wzgórze Strychniny przeszło do 15 do 20 tys. ludzi. Ocalało kilkunastu.

Reklama

Cmentarne pojednanie

Czerwoni Khmerzy rządzili Kambodżą ledwie trzy i pół roku (1975 - 1979). Zdążyli w tym czasie unicestwić między 800 tys. a 3 mln ludzi. Większość zginęła z głodu i chorób, reszta została zamordowana. "Nikt nie policzył nawet dokonanych ekshumacji ani udokumentowanych śmierci, co dopiero mówić o pełnych danych" - mówi DZIENNIKOWI Terith Chy, współzałożyciel Dokumentacyjnego Centrum Kambodży, ośrodka zbierającego dane o ludobójstwie. Centrum jest głównym dostarczycielem dowodów na procesie towarzysza "Ducha".

Reżim obaliły wojska komunistycznego Wietnamu, ale społeczność międzynarodowa cięgle uważała go za legalnego przedstawiciela Kambodży. Ludobójcy zasiadali w ONZ, dostawali dotacje od krajów Zachodu, Chin oraz Tajlandii. W kraju zaś stworzyli antywietnamską partyzantkę. Tym razem pod płaszczykiem walki z okupantem. Wojna trwała jeszcze wiele lat po tym, jak upadł Związek Sowiecki. Trwała, gdy Polska wstępowała do NATO. Rząd Kambodży zaoferował Czerwonym Khmerom amnestię i pomoc w zaadaptowaniu się w społeczeństwie w zamian za złożenie broni. Korzystali z niej ochoczo także czołowi przywódcy reżimu. "Towarzysz numer jeden" nie zdążył. Pol Pot zmarł w 1998 roku w dżungli uwięziony przez swoich partyzantów.

Mordercy rozpłynęli się w społeczeństwie, zamieszkali obok swoich ofiar. W regionie Pailin, gdzie ich partyzantka trzymała się najdłużej, sprawują nadal władzę. Tym razem jako urzędnicy obecnych władz. Nawet premier Kambodży Hun Sen był Czerwonym Khmerem, który przeszedł na stronę Wietnamu. Ma krew na rękach. "Byli oprawcy nie muszą się dziś niczego obawiać" - mówi Terith Chy. "Powrócili w większości do swoich wiosek, ludzie ich nie niepokoją".

Tak też stało się z towarzyszem "Duchem". Mieszkał spokojnie w osadzie na wschodzie Kambodży, aż przypadkiem wykrył go brytyjski dziennikarz Nic Dunlop. Poznał po zdjęciu. Dopiero wtedy kat z S-21 trafił za kratki.

Proces Czerwonych Khmerów nigdy nie doszedłby do skutku, gdyby nie nacisk społeczności międzynarodowej. Na wszelki wypadek będą ich sądzić zarówno sędziowie lokalni, jak i zagraniczni pod patronatem ONZ. Inaczej żaden wyrok skazujący z pewnością by nie zapadł. Wraz z towarzyszem "Duchem" na ławie oskarżonych zasiądzie też Khieu Samphan, Ieng Sary oraz jego żona Ieng Thirith, minister spraw społecznych, i Nuon Chea, ideolog ruchu.

W przeciwieństwie do wszystkich pozostałych towarzysz "Duch" nie kryje się za plecami innych. Tych, co wydawali rozkazy. Nie ma w sobie bezczelności europejskich komunistów, którzy do dziś nie poczuwają się do winy. W latach 90. przeszedł na chrześcijaństwo i najwyraźniej naprawdę uwierzył. "Jestem winny wszystkich zbrodni popełnionych w S-21. Proszę o wybaczenie. Wiem, że nie możecie wybaczyć teraz, ale może kiedyś. Pozwólcie mi przeprosić tych, którzy przeżyli reżim. Rodziny tych, którzy zginęli" - mówił przed sądem. Dodał coś jeszcze. Nie po to, by się bronić, ale byśmy zrozumieli: "Ja i moja rodzina stanęliśmy na granicy życia i śmierci. Jeśli odmówiłbym wykonania rozkazów, wszyscy bylibyśmy torturowani, a potem zabici".

Nie kłamie. Reżimu Czerwonych Khmerów nie narzucił żaden obcy okupant, wyrośli z kambodżańskiej ziemi. Krew z krwi narodu. Kaci z czasem sami stawali się ofiarami. Większość więźniów S-21 to Czerwoni Khmerzy. Wina i cierpienie splatają się w makabryczną całość. Dlatego nawet najwięksi tropiciele dawnych zbrodni nie myślą o osądzeniu wszystkich odpowiedzialnych za mordy. Wystarczy pięciu. Żeby przywrócić Kambodży wiarę, iż dobro różni się jednak od zła.