W nastrój nostalgiczny wprowadziła ich książka "Une historie des haines d’ecrivains. De Chateaubriand a Proust" (Historia nienawiści pisarzy. Od Chateaubrianda do Prousta), która przytacza setki smakowitych anegdot z XIX wieku świadczących o tym, o ile barwniejsze było ówczesne życie literackie niż dzisiejsza grzeczność i poprawność.
Najsłynniejszą figurą geometryczną francuskiego XIX wieku literackiego był z pewnością trójkąt Victor Hugo, jego żona Adele oraz największy ówczesny krytyk Sainte-Beuve. Smaczku sprawie dodawał fakt, że panowie ogromnie się przyjaźnili. Znajomość jednak podszyta była zawiścią krytyka. Nie mogąc odebrać genialnemu koledze sławy ani talentu, Sainte-Beuve znalazł więc inny sposób: odebrał mu żonę, przynajmniej na parę lat. A że były to czasy romantyczne, uznał za stosowne opowiedzieć o swojej miłości całemu światu w powieści "Volupte" (Rozkosz). Mniej więcej w tym samym czasie Sainte-Beuve popełnił nieostrożność przejechania się w recenzji po innym wielkim pisarzu, Honoriuszu Balzaku. Ten w zemście postanowił upokorzyć go, sam pisząc "Rozkosz" od nowa - oczywiście lepiej. W ten sposób powstało arcydzieło "Le Lys dans la vallee". Później krytyk czynił Balzakowi liczne afronty, demonstracyjnie unikał kolacji z jego udziałem, by przypadkiem nie zakopać topora wojennego, słusznie kalkulując, że mieć go za wroga to doskonała reklama.
Zola to głupota w czystej postaci
Wygląda na to, że francuski światek literacki nie był też szczególnie świętoszkowaty wobec swoich wielkich autorytetów. Młody Wiktor Hugo pisał o największym wówczas starym wieszczu Chateaubriandzie: "Staje się zrzędą i zawistnikiem. Przykra rzecz patrzeć na lwa, który szczeka". Z kolei Chateaubriand nienawidził wszystkich młodych zdolnych i regularnie poniżał ich na salonach. Bracia Goncourtowie wspierali Emila Zolę, dopóki nie zaczął odnosić sukcesów. Potem zaczęli z satysfakcją powtarzać za Flaubertem, że Zola to "głupota w czystej postaci" i regularnie oskarżali go o plagiaty. Hugo, kiedy zdobył sławę, również chciał być pewien, że jest jedyny. Niezwykle rozsierdził go sukces pierwszej powieści George Sand "Indiana". Kiedy pewien krytyk śmiał napisać o książce pozytywnie, odpowiedział: "Jak to, gamoniu, twierdzisz, że »Indiana« to najlepsza książka? Masz więc »Katedrę Marii Panny« za dziwkę?". I choć przed Victorem Hugo, dożywającym w glorii sędziwego wieku lat 83, płaszczono się niebywale, to po cichu życzono mu rychłej śmierci. Kiedy to upragnione przez młodych wydarzenie nastąpiło, Emil Zola nie omieszkał poinformować wnuka Hugo w liście, że teraz nadszedł czas jego, Emila, triumfów. Na czuwanie przy zmarłym wieszczu nie przyszedł ani jeden wielki pisarz - sama drobnica literacka, a i wśród niej nastrój był szampański, zaś impreza skończyła się popijawą.
Francuscy krytycy tęsknią do tej intensywności życia literackiego, twierdząc, że nic podobnego już dzisiaj się nie zdarza. Bernard Pivot pytał ostatnio nostalgicznie na łamach "Dziennika", gdzie są czasy, kiedy Sainte-Beuve kradł żonę Victora Hugo. Podobne pytanie można zadać, patrząc na polskie życie literackie. Tu również panuje spokój jak na pensji dla panien. Gdzie jest dzisiejszy Mickiewicz tępiący Słowackiego? Gdzie jest nasz "Kordian" pisany po to, by dopiec koledze? W ostatnich latach jeden Sławomir Sierakowski wydaje się interesować pisarzy jako przedmiot złośliwości. Pojawia się w "Pawiu królowej" Masłowskiej, w "Dolinie nicości" Wildsteina, w kryminale Świetlickiego "Trzynaście".
To skandal, że nie ja dostałem Nobla!
Czy relatywny spokój świadczy jednak o tym, że w naszym świecie literackim nienawiści nie istnieją? "Wzajemna niechęć to stały punkt nie tylko obyczaju literackiego, ale pewnie wszystkich cechów. Czesław Miłosz życie literackie kwitował taką metaforą: chodzi tylko o to, by nakłuć balonik kolegi. Że obecnie jest to choroba bezobjawowa, o niczym nie świadczy" - twierdzi Jerzy Pilch. Bezobjawowa być może dlatego, że komunizm i polityczna poprawność stłumiły namiętności szalejące jeszcze przed wojną, kiedy pisarze się policzkowali i wyzywali na pojedynki, Przybyszewski uwodził Kasprowiczowi żonę, zaś poeta prawicowy Pietrkiewicz żądał szubienicy dla Wittlina i Słonimskiego za pacyfistyczne wiersze. Ale i po wojnie dawne emocje powracały. Znana była niechęć Gombrowicza do Andrzejewskiego, z którego religijności autor "Pamiętnika z okresu dojrzewania" nabijał się już przed wojną, pytając go w kawiarni Zodiak: "Jerzy, jak się ma pan Jezus?". Już po wojnie w "Dzienniku" dał wyraz ogromnej satysfakcji, kiedy przeczytał w "Zniewolonym umyśle" Miłosza, że Andrzejewski z prymusa religijnego stał się prymusem partyjnym. Z kolei Andrzejewski w "Idzie skacząc po górach" naszkicował satyryczny portret adwersarza, czyniąc aluzje do jego homoseksualizmu. "Wtedy Gombrowicz formalnie zerwał z nim stosunki" - mówi Jerzy Jarzębski.
Autora "Miazgi" wspomina też złośliwie Janusz Głowacki. "Jak Miłosz dostał Nobla, to Andrzejewski nie wytrzymał i napisał zupełnie serio, że Miłosz powinien dostać za poezję, a on za prozę. Miłosz zachował się elegancko i powiedział, że Jerzy ma absolutną rację. Jak się ma Nobla, to już można".
Znana jest głupota Iwaszkiewicza
Za komuny nienawiści o podłożu politycznym były tłumione nie przez dobry obyczaj, lecz zwyczajnie przez cenzurę. Stanisław Dygat pozostawał w bliskiej przyjaźni z Tadeuszem Konwickim, z którym codziennie wymieniał złośliwości na temat kolegów, których oceniał jako koniunkturalistów. Siłą rzeczy uwagi te nie mogły mieć szerszej publiczności. Co prawda, jak się później okazało, miały - bo spisywali je panowie z SB, która podsłuchiwała pisarzy. Oto próbki z wypowiedzi Dygata przytoczone przez Joannę Siedlecką w książce "Kryptonim »Liryka«. Bezpieka wobec literatów": "Iwaszkiewicz i Andrzejewski są nie tylko świadectwem rozpaczliwie niskiego poziomu literatury, ale też myślenia w tym kraju", "Cenzura zabroniła oddania »Miazgi« do druku. Bardzo słusznie, bo to jedna wielka grafomania", "Kisiel to cymbał, grafoman bez odrobiny talentu, a w muzyce jeszcze gorszy", "Adolf Rudnicki to grafoman, zarozumialec, dostał się do literatury tylko dzięki partii i rządowi", no i jeszcze: "Kazimierz Kutz jest cwaniakiem i karierowiczem". "Ale i ich zażyłość została narażona na szwank przez "Kalendarz i klepsydrę", w której to książce Konwicki przedstawił zachwycający, lecz złośliwy portret przyjaciela. Dygat się obraził i już się nie odzywał" - wspomina Jerzy Pilch.
Powszechnie i z powodów politycznych nielubiany był Jarosław Iwaszkiewicz. "Zazdroszczono mu majątku w Stawisku. W końcu w środowisku pisarskim było wielu zdegradowanych ziemian" - wspomina krytyk literaki Henryk Bereza. Zawiść wzbudzał także Hłasko. "Bohdan Czeszko, skądinąd przyjaciel Hłaski, zaatakował go po druku <Cmentarzy> w <Kulturze> Giedroycia" - mówi Bereza. "Najprawdopodobniej Czeszko jako członek partii był zobowiązany do potępienia kolegi, zarzucił mu więc nielojalność wobec Polski. Ale kiedy po śmierci Hłaski drastycznie potępiał pisarza, który niby zaprzedał się wrogom Polski, to myślę, że chodziło po prostu o zazdrość" - ciągnie Bereza i wskazuje jeszcze jedną postać. "Andrzej Szczypiorski podlizywał się wszystkim, ale skrycie był nienawistnikiem. Jako pierwszy zaatakował książkę Iwaszkiewicza o Danii za <fałszywość ideologiczną>. Ze Szczypiorskiego podśmiewał się też znany ze złośliwości Stanisław Lem, który pisał, że ten po swoim sukcesie w Niemczech odwiedził go cały w zamszach" - dodaje Jerzy Jarzębski, historyk literatury.
"Kazimierz Brandys był nielubiany poza salonem, który prowadziła jego żona. Uważano jego karierę pisarską za nieusprawiedliwioną" - twierdzi Bereza, a Głowacki uzupełnia. "Pamiętam, jak Brandys występował w amerykańskim Pen Clubie i spytany, kogo z Polaków warto tłumaczyć, zamyślił się, ze smutkiem rozłożył ręce i prawie zapłakał: <Nikogo>". Lubiano natomiast Mariana Brandysa, bo pisał o szwoleżerach i nikomu się nie narażał. Poza tym nie odniósł aż takiego sukcesu, żeby go nienawidzić. O mnie z kolei Bogdan Drozdowski napisał, że jestem żigolakiem polskiej literatury. Z tym, że była to odpowiedź na mój felieton "Powrót taty" wyszydzający jego książkę "Albion od środka", w której skarżył się, że biedaczek musi zostać dłużej na placówce w Londynie.
Pisał prozą - żal się Boże
Ale jedyny prawdziwy, głęboki spór w literaturze polskiej ostatnich lat to konflikt Herbert - Miłosz. Zaczęło się od wielkiej przyjaźni i wzajemnego podziwu, a także wspólnych interesów. Bo z jednej strony Miłosz w Stanach Zjednoczonych tłumaczył i promował twórczość Herberta, a z drugiej strony w ten sposób promował sam siebie, funkcjonował jako tłumacz wielkiego polskiego poety. Potem jednak zaczęły się między nimi różnice zdań na temat stosunku do Polski. W 1967 roku spierali się korespondencyjnie. Miłosz pisał do przyjaciela: "Od Polski można zwariować". Herbert mu odpisywał: "Vive la Pologne". Prawdziwa burza nastąpiła jednak w 1968 roku, kiedy doszło do legendarnej awantury pomiędzy poetami na kolacji u tłumaczki literatury polskiej Bogdany Carpenter w USA. Miłosz miał z typowym dla siebie upodobaniem do prowokacji powiedzieć, że Polskę należałoby przyłączyć do ZSRR. Na co Herbert strasznie się oburzył. W 1990 roku wysłał do autora "Traktatu poetyckiego" kartkę z Berlina, na której widniała wielka noga słonia, a pod spodem kurczaczek - i do tego napis: "Nie depcz". Była to aluzja do tego, że ten publicznie zarzucał przyjacielowi nacjonalizm. Herbert napisał też słynny wiersz "Chodasiewicz" o Miłoszu: "Chodasiewicz pisał także prozą - żal się Boże (...) był jak student który czyta w kółko parę książek niedokładnie". Dwa miesiące przed śmiercią Herberta podobno doszło do pojednania, ale wdowa po pisarzu twierdzi, że Miłosz odmówił napisania wstępu do pośmiertnego wydania wierszy jej męża, które miało ukazać się w Stanach. Podobno znowu odżyła historia z berlińską widokówką.
Konfliktów politycznych było więcej. "Herling jest autorem zdania, że nigdy nie spotkał nikogo głupszego niż Jerzy Andrzejewski" - mówi Pilch. Z powodów politycznych Herling-Grudziński zerwał pod koniec życia z Giedroyciem, bo ten nie chciał w "Kulturze" opublikować fragmentów "Dziennika pisanego nocą", w których łajał Aleksandra Kwaśniewskiego. "Słynnym mizantropem jest Mrożek. Krążą o nim dwie klasyczne anegdoty. Po pierwsze, słynne spotkanie z Duerrenmattem. Pisarze nie kwapili się do zadawania pytań, młody nasz dramaturg wstał więc i zapytał: <Co słychać?>. Co nie wyrażało przesadnego szacunku. Po drugie, Mrożek, celem uniknięcia fatygi, a mieszkał w domu literatów na Krupniczej, nosił karteczki z różnymi napisami. Na przykład <Nic nowego> - co było odpowiedzią na pytanie: co słychać?" - opowiada Pilch.
"Artyści są niesłychanie próżni" - mówi Głowacki. "Kiedyś byłem zaproszony na tydzień na wyspę pewnego redaktora z <New York Timesa>. Jego syn napisał opowiadanie, które mi pokazał, i ja szczerze powiedziałem, co o tym sądzę. Następnego dnia ten redaktor pyta: <Co robisz?>. Ja: <Chcę iść na plażę>. A on: <Nie, pytam się, kiedy wyjeżdżasz>. Spakowałem się i wyjechałem, i to mnie oduczyło szczerości".
Pisząc o współczesnych konfliktach, nie sposób pominąć awantury z udziałem Antoniego Libery oraz Michała Pawła Markowskiego. Do dzisiaj pamiętamy smakowity artykuł z "Faktu" z wizerunkami obu literatów jako zapaśników. Profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego napisał wówczas w "Tygodniku Powszechnym" felieton "Rozmowa z wielkim pisarzem", który był - jak pisał potem Libera - "szyderczym atakiem, mającym na celu wyłącznie zdezawuowanie i ośmieszenie mojej osoby jako groteskowego narcyza cierpiącego na manię wielkości". Na domiar złego portret bohatera był inspirowany wizytą żony Markowskiego w domu tłumacza i pisarza, z którym współpracowała. W związku z powyższym Libera - jak twierdził Markowski - dał wyraz swojego niezadowolenia, za co tenże postanowił przyłożyć mu na zebraniu w teatrze w Krakowie. Spotkało się to oczywiście z uciechą gawiedzi, lecz także zgorszeniem osób, które zaszokowała przemoc fizyczna ze strony profesora. W gronie tych ostatnich nie znalazł się "Tygodnik Powszechny" ani Uniwersytet Jagielloński. Antoni Libera, który potrafi być ostry w sądach, ma też innych wrogów. Na przykład o Henryku Berezie tak mówił kiedyś w wywiadzie dla "Dziennika": "Henryk Bereza: bełkot, mętniactwo, idiotyzm". Były naczelny "Twórczości" pytany o autora "Madame", odpowiada: "Nigdy się o takim autorze nie wypowiadałem i mam nadzieję, że nigdy tego nie zrobię".
Bełkot biednej panienki
Ale poza tymi spektakularnymi sporami są też w naszych czasach nienawiści ciche, drążące dusze pisarzy jak robaki. Nie ma się co dziwić, że Dorota Masłowska została znienawidzona przez wielu pisarzy. 19-latka z Wejherowa odniosła sukces, o jakim nie śmie marzyć niejeden znany i szanowany. Najpierw posypały się domysły, że "Wojnę polsko-ruską" napisali Marcin Świetlicki, Krzysztof Varga i wydawca Masłowskiej Paweł Dunin-Wąsowicz. "Sugerował to Michał Witkowski w kwartalniku <FA-art>. O pisaniu Masłowskiej z niechęcią wypowiada się Tomasz Piątek, który zadebiutował powieścią <Heroina> w tym samym roku, ale splendor spłynął na nią. Był zazdrosny" - opowiada Dunin-Wąsowicz. O Masłowskiej niechętnie wyraziła się też Małgorzata Musierowicz. Może znana pisarka poczuła rywalkę? W każdym razie postulowała w "Przekroju": "Więcej Smoczyńskiego, mniej Masłowskiej". Młodej dziewczynie dostało się też od Wojciecha Młynarskiego: "To jest jakiś bełkot biednej panienki".
Była też niedawno mniejsza awantura środowiskowa pomiędzy krakowskim krytykiem Piotrem Mareckim, współzałożycielem "Ha!artu", oraz Marcinem Świetlickim. Autor "Nieczynnego", który nie znosi młodych lewaków, postanowił wyśmiać w swojej ostatniej powieści postać, która krakowianom skojarzyła się jednoznacznie z Mareckim. Na to ten w "Krytyce Politycznej" bardzo się obruszył, nazwał dawną gwiazdę "drobnomieszczaninem" i nawet porównał Świetlickiego do Leszka Millera.
Zdaję sobie sprawę, że wszystko to nic w porównaniu z ekscesami francuskich geniuszy. Można się tylko pocieszyć, że większości rzeczy, których człowiek się w życiu nasłuchał o pisarzach od innych pisarzy, zwyczajnie nie wypada pisać w gazetach.