Zimna grudniowa noc w Bagdadzie. Rok 2004. W tzw. czarnym pokoju amerykańskiego więzienia wojskowego stoi nagi Irakijczyk. Przed chwilą do ancla dostarczyli go komandosi z Delta Force. Po drodze trochę obili. Mężczyzna błaga o litość. Jeszcze nie wie, że najgorsze dopiero przed nim. Za chwilę będzie polewany lodowatą wodą, a lekarz sprawdzi, jak blisko jest hipotermii. Później parę godzin postoi przed klimatyzatorem nawiewającym zimne powietrze. Jest "celem wysokiej wartości" i wie dużo o najważniejszych dowódcach irackiej Al-Kaidy i rebeliantach. Musi w końcu pęknąć. Musi zacząć sypać. Trafił do Camp Nama, czyli do Wstrętnej Dupy na Terenie Wojskowym (Nasty Ass Military Area). Jest pod opieką ludzi generała legendy - Stanleya McChrystala.

Reklama

Maj 2009, Waszyngton. Sekretarz obrony USA i były szef CIA Robert Gates nieoczekiwanie ogłasza, że dotychczasowy dowódca sił NATO w Afganistanie gen. David McKiernan musi szybciej oddać placówkę (to drugi taki przypadek w historii USA). Oficer, który prowadził ofensywę pancerną na Bagdad w 2003 roku, ustąpi miejsca urodzonemu komandosowi - 55-letniemu McChrystalowi. Generała z Nama chce sam Barack Obama, który jeszcze niedawno zakwestionował tortury, obiecywał zlikwidowanie Guantanamo i całej sieci tajnych więzień CIA na świecie. Dziś od sympatii organizacji humanitarnych, wszelkiej maści antybushystów i lewaków ważniejsze jest wygranie wojny z talibami w Afganistanie. Najlepszą osobą do tego zadania jest oficer, który nie cofa się przed niczym. Pół mnich, pół oprych. McChrystal do tej roli nadaje się idealnie.

Irlandczyk wywodzący się z rodziny o wielopokoleniowych tradycjach wojskowych od początku swojej kariery wiedział, jaka część żołnierskiego rzemiosła interesuje go najbardziej. Zaraz po skończeniu w 1976 roku elitarnej akademii West Point zgłosił się do słynnego Fort Bragg, gdzie szkolą się oddziały specjalne. Służył w uznawanej za najbardziej zdyscyplinowaną 82. Dywizji Powietrznodesantowej (dziś jej żołnierze współpracują w Afganistanie z Polakami). Dowodził oddziałami, które w latach 80. specjalizowały się w walce z guerillą w Ameryce Łacińskiej. W latach 90. i po 2001 roku służył w Iraku i Afganistanie. Mimo tych doświadczeń daleko mu do stereotypu komandosa-osiłka, który biega niczym Rambo z karabinem po dżungli. Jak na dobrze zapowiadającego się oficera przystało, skończył nawet Harvard.

Jego kariera nabiera jednak gwałtownego przyspieszenia dopiero po zamachach z 11 września. Ameryka potrzebuje żołnierzy, którzy zamiast szkolić się do wygrywania pancernych bitew z wrogimi armiami, potrafią znaleźć i zniszczyć wrogów USA pod każdą szerokością geograficzną. McChrystal staje na czele jednostki Task Force 6-26 uznawanej za oczko w głowie bushowskiego sekretarza obrony Donalda Rumsfelda. Raporty od niej trafiają na biurko najważniejszych osób w USA. Jeśli jest ktoś, kto w czystej formie wyraża idee wojny z terroryzmem a la George Bush i Dick Cheney, to jest nim właśnie Stanley McChrystal.

Reklama

Amerykański "New York Times" nazywa generała ascetą-pracoholikiem, który sypia jedynie kilka godzin na dobę i je jeden posiłek dziennie, by uniknąć ociężałości. Znajomi mówią, że ma wręcz obsesję na temat poznawania stylu życia terrorystów i rebeliantów, na których poluje. W głowie ma całą wiedzę na temat ich zwyczajów, upodobań, słabości. Ma również jedną zasadę, której nigdy nie łamie: zabić tylu wrogów USA, ile to możliwe.

"Spotykałem go na briefingach w Pentagonie, robił na mnie ogromne wrażenie" - mówi nam były analityk amerykańskiego wywiadu odpowiedzialny za definiowanie "celów wysokiej wartości" Marc Garlasco. "To człowiek łączący w sobie cechy osoby niefrasobliwej i poważnej, niezwykle zaciekłej i zarazem z doskonałym poczuciem humoru" - dodaje w rozmowie z nami Gideon Rose, analityk ds. bezpieczeństwa w Council On Foreign Relations, który pracował z McChrystalem w latach 1999 - 2000. "Potrafił przebiegać codziennie do pracy na Manhattanie z domu na Brooklynie kilka mil. Ćwiczy jak maniak, by jego podkomendni z oddziałów specjalnych nigdy nie mówili o nim jako o podstarzałym panu. Obama dokonał dobrego wyboru" - dodaje.

Jeśli chodzi o skuteczność, jak do tej pory McChrystal nie zawodzi. To właśnie jego ludzie w grudniu 2003 roku wyciągnęli z ziemianki pod Tikritem Saddama Husajna. Również jego ludzie zabili w 2006 roku komendanta irackiej Al-Kaidy Abu Musaba al-Zarkawiego. Zresztą to, co zostało z Zarkawiego, McChrystal oglądał osobiście, by nie mieć wątpliwości, że dopadnięto właściwą osobę. Właśnie po tej akcji świat poznał szerzej jego nazwisko, bo podekscytowany George Bush wywołał go do tablicy i osobiście złożył mu gratulacje.

Reklama

Jak mówią cytowani przez amerykańską prasę oficerowie CIA, generał zna nie tylko Irak. W jednym palcu ma również operacje na pograniczu afgańsko-pakistańskim. W 2005 roku dowodził prowadzoną w Pakistanie akcją, której celem było zabicie zastępcy Osamy bin Ladena - Ajmana al-Zawahiriego. Oddział Navy Seal miał już go na celowniku, gdy Donald Rumsfeld w ostatniej chwili odwołał egzekucję. Generał decyzję szefa Pentagonu skwitował jednym słowem - szaleństwo.

Mimo to McChrystal ma szacunek u polityków. Ogromny kapitał zaufania daje mu wojsko i służby specjalne. Ich zdaniem potrafił zrobić to, co przed nim nie udawało się żadnemu tak wysokiej rangi oficerowi. Stworzył sprawną maszynkę do zabijania, w skład której wchodzili ludzie z tradycyjnie rywalizujących ze sobą agend rządowych i jednostek. Do tzw. grup zadaniowych wchodzili oficerowie CIA (słynni panowie z brodami z jednostek paramilitarnych wywiadu), FBI, wywiadu wojskowego DIA, Delta Force, Navy Seals, zielonych beretów.

I wszystko by było w porządku, gdyby nie pewne skazy na wojskowym życiorysie Stanleya McChrystala.

Rok 2007. Pentagon prowadzi śledztwo w sprawie śmierci kaprala Pata Tillmana. Znany sportowiec, którego podziwiano za dokonania w futbolu amerykańskim, zaciągnął się do wojska w przypływie uczuć patriotycznych po zamachach z 11 września. Służył w Iraku i Afganistanie. Zginął w 2004 roku na pograniczu afgańsko-pakistańskim. Pierwsza wersja mówiła, że zginął, gdy jego oddział wpadł w zasadzkę w prowincji Chost. Poparł ją McChrystal, opowiadając się również za przyznaniem mu pośmiertnie najwyższego odznaczenia wojskowego w USA - srebrnej gwiazdy. Generał wiedział jednak, że Tillman zginął od tzw. friendly fire - czyli od przypadkowych kul amerykańskich.

Srebrna gwiazda dla Tillmana nie jest jednak największym problemem. O wiele poważniejsze są oskarżenia o stosowanie brutalnych tortur wysuwane przez organizacje humanitarne pod adresem jego żołnierzy i niszczenie twardych dysków ze stenogramami z przesłuchań. Prezydentowi Barackowi Obamie, który popiera McChrystala na stanowisku szefa wojsk koalicji w Afganistanie, takie zarzuty nie przeszkadzają. Generał jest niewiarygodnie skuteczny. Jak mawia Robert Gates, ma "świeże spojrzenie". I rzeczywiście, jeśli ktoś ma wygrać wojnę z talibami, to właśnie McChrystal. Odcinający się na każdym kroku od epoki Busha prezydent Obama woli zaryzykować utratę opinii niestrudzonego bojownika o zmianę i prawa człowieka, niż przegrać wojnę w Afganistanie.