"Wiem, że stoimy teraz przed recesją, ale muzyka, którą robicie, wpędza nas w prawdziwą depresję. Jednak moja piosenka nie jest nagrana na autotune, nie jest dzwonkiem do komórki, nie jest na iTunes, ani nie nadaje się do nucenia" - rymuje w najnowszym singlu "DOA (Death of Autotune)" Jay-Z. Najpopularniejszy raper, współautor sukcesów Rihanny i Beyonce, który ma już dosyć podrabianych komputerowo głosów, rzuca wyzwanie współczesnej muzyce pop.
Jay-Z, jak nikt inny w amerykańskim show-biznesie, trzyma rękę na pulsie. To on jako pierwszy dwa lata temu w teledysku "Blue Magic" pokazał, że zbliża się recesja i ostentacyjnie wachlował się banknotami euro, a nie dolarami. Teraz swoją nową deklaracją przeciwko fenomenowi "autotune" promuje album "Blueprint 3" i znów jest na czasie. Celem jego ataku stał się popularny software, który pozwala na podrasowanie wokalnych niedoskonałości. Autotune przypomina trochę muzyczny Photoshop - podobnie jak ulubione narzędzie wydawców kolorowych magazynów, program jednym ułatwia pracę, a innym pozwala ukryć braki warsztatowe. Miniony rok upłynął w czarnym popie pod znakiem produkcji, w których głos jest przetwarzany do tego stopnia, że brzmi cyfrowo jak robot. Jay-Z postanowił stawić czoła temu irytującemu trendowi.
Efekt Cher
"Dziś prawie każdy nagrywa na autotune" - komentuje w rozmowie z DZIENNIKIEM Smolik, jeden z najpopularniejszych polskich aranżerów. "Zmieniły się warunki w studiu, można nagrywać, edytować dźwięk i dopracować wszystko na komputerze. Poza tym w otoczeniu elektronicznych instrumentów głos ludzki nie stroi idealnie, więc lepiej jest go poprawić. Ale nie da się nic zrobić z barwą, brakiem charyzmy i energii" - dodaje.
Program pojawił się na rynku w 1996 r. Wprowadził go Andy Hildebrand, który wcześniej zajmował się m.in. poszukiwaniem złóż ropy naftowej, posługując się falami dźwiękowymi. Na prośbę krewnej, która bardzo chciała śpiewać, postanowił wykorzystać podobną technologię do modyfikowania na bieżąco jej błędów, podciągania dźwięków i dostosowywania do tonacji. Produkt rozsławił dwa lata później przebój Cher "Believe", w którym Mark Taylor i Brain Rawling w dość charakterystyczny sposób przekształcili w refrenie słowa "so sad that you are leaving". "Podobno artystka nie chciała wydać tej piosenki. Upierała się chyba z półtora roku. Nie chciała, żeby ktoś się domyślił, że śpiewała nieczysto" - tłumaczy w rozmowie z DZIENNIKIEM realizator dźwięku Jarek Regulski. "To był tak naprawdę żart producentów, którzy nie ustawili oprogramowania i powstał dźwięk przypominający bardziej jodłowanie niż śpiew. "Ale jak widać ludzie kupili to, a inni zaczęli kopiować" - dodaje. Podobne zabawy z głosem pojawiły się w przebojach gwiazd pokroju Britney Spears czy Madonny, ale jeszcze lepiej przyjęły się na scenie dance, jak choćby popularny przebój Eiffel 65 "Blue". Efekt Cher powielany do znudzenia przez słabych producentów i wokalistki stał się wyznacznikiem złego smaku i odszedł do lamusa.
Władca lalek
Niespodziewanie ponad sześć lat temu przypomniał sobie o nim młody czarnoskóry producent T-Pain, który najpierw wyprodukował remiks dla Backstreet Boys, a potem przebojem wbił się na szczyty listy z kolejnymi singlami "I’m Sprung" i "I’m in Luv With a Stripper", wyznaczając nowe standardy w popie. "Przez trzy lata uczyłem się, jak posługiwać się autotune i jestem w tym najlepszy" - komentuje nieskromnie. "Teraz wszyscy chcą się ode mnie uczyć. Lil’ Wayne jest mi wdzięczny, że odkrył ten efekt dzięki mnie. Kanye West dzwonił i pytał: czy mogę pożyczyć na chwilę twój styl? Wreszcie Diddy zaczął mi nawet płacić za używanie u siebie tego rozwiązania". Rzeczywiście efekt T-Paina przez ostatnie cztery lata rozprzestrzenił się jak wirus - a w kolejce do współpracy z nim ustawiali się wszyscy liczący się artyści z kręgu hip-hopu i r’n’b, licząc na pewny sukces. - Dla mnie to taki bajer, który ma sprawiać wrażenie czegoś nowoczesnego. A przecież ta technologia nie jest niczym nowym - mówi Regulski. - Do tego głos ludzki jest najpiękniejszym instrumentem i nie ma potrzeby aż tak go przetwarzać, jeśli ktoś potrafi śpiewać. To jest taka moda jak noszenie dziurawych spodni.
Sam T-Pain poczuł się do tego stopnia pewny swojej pozycji, że na ostatnim albumie "Thr33 Ringz" tytułował się "władcą lalek", który kieruje zza kulis całym show-biznesem. Nie było w tym akurat przesady - zeszły rok rzeczywiście był wyjątkowy. Kanye West wydał album "808s & Heartbreak", na którym zaczął śpiewać, posiłkując się autotune, a w piątce nominowanych utworów do Grammy znalazły się aż cztery produkcje T-Paina - w tym megahit "Lollipop" Lil’ Wayne’a. T-Pain podpisał też kontrakt z Apple na specjalną aplikację, która pozwalała użytkownikom iPhone’a mówić przez telefon syntetycznym głosem.
Jednym głosem
Szał na punkcie autotune trwał. Pojawiali się kolejni artyści, którzy na własną rękę próbowali podrabiać T-Paina, w mediach i w środowisku muzycznym przetoczyła się debata na ten temat, a w internecie wysypały się złośliwe przykłady zastosowania tego efektu. W amatorskich filmikach prowadzący wiadomości zaczynali nagle śpiewać jak T-Pain, to samo działo się z wystąpieniami Martina Luthera Kinga czy z płaczącymi dziećmi. Dużą popularnością cieszyła się też animacja, w której artysta razem z Akonem charakterystycznymi głosami najpierw umawiali się w centrum handlowym, a potem planowali kolejny wspólny przebój. Wreszcie trafnie całe to zjawisko podsumował niejaki BOB w piosence zatytułowanej po prostu "Autotune": "No więc byłem w studiu, ale nie potrafiłem zagrać żadnego dźwięku. Mogłem wziąć lekcje u nauczyciela śpiewu, ale mi się nie chciało. Wreszcie ktoś mi pokazał ten plugin. Teraz już nie zorientujesz się, że nie znam dźwięków, nie potrzebuje wokalisty, a do tego od razu mam hit".
Co prawda sam Andy Hildebrand bagatelizuje w wywiadach nadużywanie swojego wynalazku mówiąc: "Przecież moja żona codziennie robi sobie make-up. Jest w tym coś złego?". Ale w tej ironicznej piosence BOB-a kryje się dużo prawdy o epatowaniu przetworzonym głosem i zabawie z syntetycznymi brzmieniem. Chodzi o słabość współczesnego popu, który jest tworzony przez wokalistów bez specjalnych umiejętności i osobowości. Poza tym masowa produkcja muzycznych singli sprawia, że nie liczy się ich jakość, ale prędkość przygotowania i niska cena wykonania. I wreszcie dochodzimy do momentu, w którym wszystkie piosenki - niezależnie od wykonawcy - brzmią niemal identycznie.
Wystąpienie Jaya-Z w "DOA (Death of Autotune)" można zatem odczytywać na dwa sposoby. Po pierwsze jako atak na powielanie efektu T-Pain. Sam raper przyznał zresztą: "Jeśli T-Pain będzie miał mi za złe ten utwór, to nic nie poradzę. Dla mnie najważniejsze jest trzymanie poziomu kultury, a nie jakieś prywatne gierki". Tym samym Jay-Z opowiedział się po stronie m.in. amerykańskiej indierockowej formacji Death Cab For Cutie, która podczas ceremonii Grammy wystąpiła z błękitnymi kokardami na znak sprzeciwu wobec nadmiernego używania autotune.
Ale można też słowa Jaya-Z potraktować jako sprzeciw wobec sztucznie kreowanym gwiazdkom, którym trzeba pomagać w maskowaniu braku talentu. To jednak zagranie ryzykowane, skoro sam prowadzi wytwórnię Def Jam i promuje tego typu talenty. Do tego ulepszanie technologii nagrywania trwa. "Jest już nowy program, który pozwala stroić nawet całe akordy" - mówi Smolik. "Współczesne produkcje stoją na takim poziomie, że nie jesteśmy w stanie nawet ocenić, czy plugin został podłączony, czy nie. Profesjonalista nie pozwoliłby sobie na taką wpadkę, by słuchacz się zorientował" - tłumaczy aranżer. W związku z tym raper już oficjalnie zapowiedział, że na nowym albumie nie będzie żadnych wokalnych poprawek. Czy w ślad za nim pójdą kolejni i jego słowa znów okażą się prorocze?