Agnieszka Matysek: Tak, tym bardziej że w tle jest tragedia innego dziecka, którą mam w głowie, od kiedy sama miałam kilka lat. Rozegrała się na początku lat 70. w Kielcach, w wieżowcu, w którym zamieszkałam już po tym, jak się wydarzyła. Znam ją z opowiadań sąsiadów i ze starego artykułu w prasie.
Z okna 10. piętra zostało wyrzucone kilkuletnie dziecko. Zginęło na miejscu. Ta historia żyła wśród sąsiadów przez długie lata. Zdarzało się siadać przed wieżowcem i myśleć o tym dziecku, patrząc na jego okna. Czasami wyglądałam z balkonu mojego mieszkania na czwartym piętrze, spoglądałam w dół, jak to wysoko, a 10. piętro przecież jeszcze wyżej. Z historiami krzywdzenia dzieci miałam do czynienia też później. Jako trzynastolatka podczas odwiedzin bliskiej osoby w szpitalu spotykałam kilkuletniego chłopca, którego nie potrafiono uspokoić. Trząsł się i powtarzał, nucąc jak piosenkę: „zabiję kochanka mamy, zabiję kochanka mamy”. W liceum należałam do PCK. W drugiej klasie odwiedzałyśmy regularnie jako wolontariuszki dzieci w domu dziecka. Spotykałam tam m.in. kilkulatki, które odbierano z rodzin interwencyjnie, bo działa im się krzywda. Te dzieci funkcjonowały inaczej niż w rodzinach, gdzie do krzywdzenia nie dochodzi. To wynik adaptacji do trudnych warunków. Miały odwagę i dojrzałość osób starszych, niż były. Już jako asesor dostałam sprawę o znęcanie się, która przywołała przeszłość.