Brytyjskie tabloidy znane są ze swej drapieżności i bezwzględności w ujawnianiu afer i komentowaniu rzeczywistości. Jeden z nich po meczu Anglia - Argentyna na piłkarskich mistrzostwach świata we Francji w 1998 r. potrafił nazwać żonę Davida Beckhama "szmatą" i życzyć mu, by jego dzieci "zdechły na raka", bo piłkarz zarobił czerwoną kartkę, a Anglia odpadła z turnieju.
Nawet na tym tle "NoW" był wyjątkowy, specjalizując się w ujawnianiu kolejnych skandali obyczajowych, zyskał sobie przydomek "Sex ’n’ Scandal Weekly". Za romansowy hat-trick z 2005 r. tygodnik dostał prestiżową nagrodę British Press Awards. Tabloidowi udało się w ciągu 12 miesięcy ujawnić seksskandale z udziałem trzech bohaterów codziennych rozmów przeciętnego Brytyjczyka: Beckhama, ówczesnego trenera angielskiej kadry, Svena-Goerana Erikssona i Davida Blunketta, niewidomego członka rządu laburzystów. Wówczas wszyscy chwalili dziennikarzy "NoW" za sprawne zdobywanie informacji. "Mam szczęście, że pracuję z tak fantastycznym zespołem o tak ogromnym doświadczeniu" - mówił ówczesny redaktor Andy Coulson, obecnie pracujący jako PR-owiec Partii Konserwatywnej.
Przepis na sukces był prosty: jeśli dziennikarz miał podejrzenia co do prowadzenia się któregoś z celebrytów, prosił o pomoc prywatnego detektywa Steve’a Whittamore’a. Tak zdobywano zdjęcia, prywatne SMS-y, numery telefonów i adresy. I była to wyjątkowo częsta praktyka, bowiem jak wynika z danych dziennika "The Guardian", który ujawnił całą sprawę, śledczy otrzymał w sumie 13 343 podobne prośby od 23 dziennikarzy "NoW". "Dzwoniłeś do prywatnego detektywa i dwie godziny później miałeś już informacje" - opowiadał "Guardianowi" jeden z reporterów. Otrzymanie numeru komórki Whittamore’a łączyło się ze swego rodzaju inicjacją - nowi pracownicy mogli go dostać dopiero po dwóch latach pracy w "NoW".
Szybkość i wiarygodność obyczajowych newsów sprawiła, że "NoW" z trzema milionami egzemplarzy wdarł się na pierwsze miejsce na liście najlepiej sprzedających się tytułów. Część informacji zdobywano dzięki praktyce tzw. checkbook journalism, czyli płacenia za newsy. "Nawet to jest już sprzeniewierzeniem się podstawowym zasadom dziennikarstwa" - mówi DZIENNIKOWI amerykański etyk medialny Thomas Mullen. Ale dzięki podsłuchom dziennikarze brukowca mieli dostęp do informacji najbardziej ekskluzywnych - wiedzieli o intymnych szczegółach z życia VIP-ów, zanim poznali je członkowie ich rodzin. "W 2006 r. moja córka trafiła do szpitala. Dziennikarze pojawili się przed nim jeszcze tej samej nocy, a ja się zastanawiałam, jak się o tym dowiedzieli, skoro nikomu jeszcze o tym nie mówiłam" - opowiada brytyjskiemu dziennikowi prezenterka telewizyjna Vanessa Feltz. "Innym razem umówiłam się ze znajomymi w Pizzy Hut. Oni tam byli, choć spotkanie zostało umówione raptem kilka minut wcześniej" - dodała.
A co na to szefostwo gazety? "Góra nie potrzebowała wiedzy, jak zdobywamy informacje, a i reporterzy nie dyskutowali na ten temat z szefami" - mówił "Guardianowi" jeden z reporterów. Inny pracownik tygodnika, który nie korzystał z pomocy detektywistycznej, dodawał: - Miałem swoje podejrzenia, ale nie zadawałem żadnych pytań. Nikt nie zadawał.
Oczywiście płacenie detektywom za robotę, którą normalnie powinien wykonywać dziennikarz śledczy, jest tylko jedną z wielu wątpliwych pod względem etycznym praktyk. Na liście znajduje się też "podkręcanie" newsów, plagiatowanie tekstów, a nawet "tuningowanie" zdjęć, żeby wyglądały dramatyczniej. Żadnej z tych metod nie wymyślili dziennikarze wyspiarskich tabloidów.
Czy oszustwo popłaca? Wiele wskazuje na to, że tak. Niekiedy można nawet za nie dostać nagrodę, o jakiej śni każdy dziennikarz - od stażystów gazet lokalnych z najdalszych zakątków świata po starych wyjadaczy z "New York Timesa" - nagrodę Pulitzera. W 1981 r. złoty medal od wydziału dziennikarstwa Uniwersytetu Columbia zdobyła 26-letnia dziennikarka "Washington Post" z kilkumiesięcznym stażem Janet Cooke. Jej reportaż o 8-letnim Jimmym ("narkomanie w trzecim pokoleniu"), któremu heroinę codziennie wstrzykiwał konkubent jego matki, wstrząsnął Ameryką. Do tego stopnia, że burmistrz amerykańskiej stolicy zarządził poszukiwania Jimmy’ego, zaś prawnicy wzywali na łamach prasy do schwytania i przykładnego ukarania dilerów. Cooke nie zamierzała jednak ujawnić szczegółów, zasłaniając się tajemnicą dziennikarską. Mimo narastających podejrzeń "WP" zgłosił ją do nagrody, którą reportażystka ostatecznie zdobyła. Gdy okazało się, że wątpliwości się mnożą, Cooke zrzekła się wyróżnienia. Według jej kolegów dziewczyna nie wytrzymała redakcyjnej presji na newsa, który wzbudzi podziw czytelników, zazdrość konkurencji i uznanie szefów.
Znacznie dłuższy staż w oszukiwaniu czytelników miał czarnoskóry dziennikarz "New York Times" Jayson Blair. Niemal połowa opublikowanych przez niego w latach 2002 - 2003 tekstów wzbudza wątpliwości. Blair wymyślał bohaterów, plagiatował inne artykuły, robił reportaże z miejsc, w których nigdy nie był. Wszystkie informacje przedstawiał jako zdobyte przez siebie, choć w większości przypadków spisywał je od kolegów lub z agencji informacyjnych. W trakcie swojej kariery zrobił m.in. reportaż z rodzinnego miasta Jessiki Lynch, amerykańskiej żołnierz, która uciekła z irackiej niewoli, choć w rzeczywistości nigdy nie był w Palestine w stanie Wirginia, a szczegóły przepisał z Associated Press. Zadziwiające, że ani razu nie pomyślał, że w dobie internetu artykuły w "NYT" czytane są przez wszystkich, zwłaszcza kolegów z branży. Wcześniej czy później ktoś musiał zauważyć, że historia autorstwa Blaira dziwnie przypomina jego własny tekst. Oszustwo odkryła dziennikarka z San Antonio. Blair przepisał znaczne fragmenty jej artykułu sprzed dwóch dni. Gdy sprawa wyszła na jaw, dziennikarz wyleciał z pracy. Potem tłumaczył swoje nadużycia problemami z narkotykami i psychiką. Oskarżył też ekspracodawcę o… rasizm.
"NYT" zachował się wzorcowo. Nie ukrywając niczego, opublikował olbrzymi artykuł, w którym przedstawił całą sprawę czytelnikom. Przejrzystą politykę prowadzi też "The Guardian", który pod koniec każdego numeru sprostowuje najdrobniejsze nawet błędy swoich autorów. Amerykańskie tygodniki zatrudniają ponadto tzw. fact-checkers (sprawdzaczy faktów), których zadaniem jest sprawdzanie artykułów pod względem błędów logicznych, przekłamań i koloryzowania. Niektórzy jednak mają swoje sposoby, aby obejść weryfikatorów (np. wysyłając tekst tuż przed deadlinem lub zostawiając w nim celowo błędy, aby ukryć rzeczywiste fałszerstwa). W gazetach codziennych sprawdzenie wszystkich informacji w każdym tekście jest niemożliwe - cały proces pisania tekstu często zajmuje zaledwie kilka godzin, więc brakuje czasu na wyłapanie wszystkich pomyłek.
Dlaczego niektórzy dziennikarze kłamią? "W dobie internetu dominuje pogoń za newsem i sensacją. Chodzi o to, aby nie dać się przegonić konkurentom" - mówi nam Thomas Mullen z University of Richmond. Weryfikacja każdej informacji - choć jest podstawowym zadaniem każdego dziennikarza - może spowodować, że portal X.com spóźni się w stosunku do portalu Z.net o np. kwadrans. A to kosztuje. Dziennikarze ulegają presji, bojąc się, że w przeciwnym razie przegrają w medialnym wyścigu szczurów. Gazety borykają się z kryzysem, który zmusza wydawców do likwidowania kolejnych tytułów. Tylko w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy w USA zamknięto kilkanaście gazet, w tym m.in. "Rocky Mountain News", "New York Sun". "Christian Science Monitor" zrezygnował z papierowej edycji, a na progu bankructwa jest m.in. "Boston Globe" i "Chicago Tribune".
Trudno przypuszczać, aby media szybko pozbyły się swoich wad. Skoro Cyceron mógł napisać, że "wolno retorom zmyślać w historii, by móc coś skutecznie przekazać", trudno oczekiwać od Johnów Smithów z gazetowych newsroomów, by nigdy nie ulegali pokusie nagięcia czy podkoloryzowania faktów. Czy jednak rosnące tempo pracy nie sprawia, że dziennikarskich przekrętów jest więcej niż kiedyś? Thomas Mullen uspokaja, że nie. "Po prostu są one łatwiej weryfikowalne i bardziej nagłaśniane" - mówi. Trochę optymizmu na trudne czasy?