38-letni Jurij pochodzący z Donbasu rok temu pracował przy instalacji, był zatrudniony na pół etatu w firmie przetwarzającej plastikowe odpady. Jak mówi w rozmowie z Radiem ZET, po wybuchu po prostu się zapalił. Do szpitala trafił z poparzeniami II i III stopnia, obejmowały ponad połowę powierzchni jego ciała. Lekarze uratowali mu życie, ale mężczyzna wciąż walczy o powrót do zdrowia.

Reklama

Miałem już 12 operacji, we wrześniu czeka mnie kolejna. Jestem inżynierem górnictwa. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę mógł pracować - mówi Radiu ZET. - Mamy trójkę dzieci, żona zaczęła jeździć jako kierowca taksówki, żeby nas utrzymać. Właściciel firmy nie chce wypłacić odszkodowania - dodaje.

Dyrektor firmy z podkrakowskich Bibic na pytanie o wybuch instalacji do spalania plastikowych odpadów odpowiedział tylko, że już się tym nie zajmuje i nie ma nic wspólnego z wypadkiem.

Sprawę od ubiegłego roku badała Państwowa Inspekcja Pracy i jak dowiedziało się Radio ZET, ma wyniki kontroli. Zdaniem inspektorów właściciel firmy mógł dopuścić się przestępstwa.

Naraził pracowników na niebezpieczeństwo utraty zdrowia i życia - mówi Anna Majerek, rzeczniczka PIP w Krakowie. I wymienia najważniejsze nieprawidłowości: - Kontrola wykazała między innymi, że powstający w procesie przetwarzania plastikowych opadów gaz był spalany w przerobionym kontenerze na śmieci. A szkolenia z obsługi urządzenia do tak zwanej pirolizy prowadził Chińczyk, który mówił tylko po chińsku. Pracownicy porozumiewali się z nim przy pomocy translatora w telefonie komórkowym.

Państwowa Inspekcja Pracy skierowała do prokuratury zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa przez właściciela firmy. Niezależnie od tego trwa dochodzenie wszczęte z urzędu zaraz pod wypadku. Sprawa w Prokuraturze Okręgowej w Krakowie ciągnie się od roku.