Hotel Gandamak jesienią 2001 roku w niczym nie przypominał tętniącego miejsca, w którym skupia się życie towarzyskie współczesnego Kabulu. Jednopiętrowy budynek, przed którym rozlewał się malowniczy ogród położony przy skwerze Szerpur, był jednym z najważniejszych obiektów operacji CIA w Afganistanie.
Na dachach pobliskich domów rozłożyli się snajperzy. Według doniesień agentów w ekskluzywnym jak na ówczesne warunki miejscu mieszkała jedna z czterech żon Osamy bin Ladena.
Amerykanie liczyli, że nawet jeśli w okolicach Gandamak nie pojawi się sam szef Al-Kaidy, to może uda się upolować innego wysokiego rangą człowieka organizacji odpowiedzialnej za zamachy z 11 września. Nikt znaczny jednak się nie pojawił.
Co więcej, jak pisał korespondent brytyjskiego "Spectatora", ubranej w burkę żonie bin Ladena pod osłoną nocy udało się ograć profesjonalistów z Langley i uciec z Gandamak, nie zwracając na siebie uwagi. Został jedynie rozczarowany właściciel hotelu, który dziś ma pretensje do rodziny Saudyjczyka, że nie uregulowała opiewającego na pięćset dolarów rachunku. I zaskoczeni obrotem spraw brodaci oficerowie CIA.
Jesień 2009. Ambasada USA przy kabulskiej drodze Massuda - prowadzącej z lotniska do centrum 4-milionowego miasta - uwielbianej przez zamachowców samobójców. W pilnie strzeżonym i otoczonym przeciwodłamkowym hesco budynku swoją rezydenturę w pośpiechu rozbudowują przysłani z Ameryki analitycy, oficerowie operacyjni, eksperci od interpretowania danych zebranych przez samoloty bezzałogowe i specjaliści od podsłuchów z wywiadu.
CIA szykuje się do największej operacji w swojej historii. Przed spodziewanym dosłaniem kilku tysięcy wojsk USA i obiecanej przez generałów ostatecznej rozprawie z talibami, ludzie służb specjalnych mają szansę odbudować legendę swojego zawodu. Udowodnić, że miliardy dolarów wydawane na ich tajne ops, czyli w wywiadowczym slangu operacje - nie są wyrzucane w błoto. W ciągu kilku najbliższych miesięcy amerykański wywiad chce powtórzyć afgański sukces z lat 80., gdy dozbrajało mudżahedinów walczących przeciw Sowietom. Nikt nie ma jednak złudzeń: mimo przeciwnika, którego Ronald Reagan nazywał imperium zła - zadanie było o wiele łatwiejsze. Dziś trzeba walczyć z dawnym sojusznikiem. Powodzenie jest niepewne.
Wywiad ma wygrać wojnę Obamy
Według dziennika "Los Angeles Times" CIA tej jesieni ma rozmieścić w Afganistanie największą liczbę swoich ludzi w historii agencji. Już dziś pod Hindukuszem jest około 700 funkcjonariuszy. Centrala amerykańskiego wywiadu w Langley nie podaje dokładnych danych, ale według amerykańskiej prasy docelowo ma ich być kilka razy więcej. Dla porównania w czasie wojny wietnamskiej liczba oddelegowanych do zadań funkcjonariuszy CIA nigdy nie przekroczyła 800. Podczas drugiej wojny irackiej nieco ponad 500.
Ci z agentów, którzy wywodzą się z oddziałów paramilitarnych CIA w Afganistanie będą ściśle współdziałali z amerykańskimi jednostkami specjalnymi przy namierzaniu i likwidowaniu tzw. celów wysokiej wartości. Inni zajmą się werbowaniem agentów i zbieraniem informacji na temat nastrojów wśród mieszkańców dystryktów, które opowiedziały się po stronie talibów i weryfikować donosy na temat miejsc gdzie ukrywają się rebelianci tak, by nie uderzać w cywilów. Zespoły analityków mają śledzić postęp w rozwoju rebelianckiej taktyki. Na celowniku wywiadu USA znajdą się również rządowi oficjele podejrzewani o korupcję i związki z baronami narkotykowymi. Jak pisze "LA Times", Amerykanie będą podsłuchiwać ich rozmowy i przeglądać korespondencję e-mailową. Z kolei specjaliści od rebelianckich finansów mają przerwać strumień dolarów napędzających afgańską rebelię, a eksperci od przesłuchań wyciągać najcenniejsze informacje od pojmanych na polu walki jeńców. Już dziś wiadomo, że to będzie brudna wojna. A próbujący odciąć się od dorobku George’a W Busha Baracka Obama będzie musiał się tłumaczyć z nowych "przegięć" wywiadu. Stawka jest jednak zbyt wysoka, by załatwiać sprawy afgańskie w białych rękawiczkach.
Out-sourcing a la CIA
Dwie najważniejsze bazy CIA dziś to Kabul i położona około 70 kilometrów na północ od stolicy baza lotnicza Bagram. Jak na ironię losu dokładnie w tych samych miejscach rezydowali przeciwnicy amerykańskich agentów w Afganistanie z lat 80. - rosyjski wywiad wojskowy GRU. W Bagram część zabudowań pamięta nawet tamte czasy.
Otoczona górami baza to najważniejsze więzienie CIA dla celów wysokiej wartości. Bez oglądania się na konwencje genewskie prowadzone są w niej przesłuchania podejrzanych. Podobnie jest zresztą w położonym na zachodzie kraju Kandaharze czy miastach niedaleko granicy pakistańskiej Choście i Dżalalabadzie. Relacje dziennikarzy powołujących się na raporty organizacji humanitarnych, w których opisywane będą metody zdobywania informacji w czasie wojny CIA przeciw rebelii - są tylko kwestią czasu.
Zaledwie kilka dni temu organizacja Centre on International Co-operation (CIC) wyciągnęła zresztą Amerykanom, że mimo szumnych zapowiedzi rezygnacji z praktyk stosowanych za Busha - wywiad USA (i szerzej koalicja NATO) ściśle współpracuje z afgańskimi prywatnymi milicjami przy likwidowaniu ludzi podejrzanych o współpracę z rebeliantami. Jak pisze CIC, milicje działają w zasadzie poza prawem. Członkowie zatrudnieni przez Amerykanów na zasadzie out-sourcingu namierzają wskazane cele (lub sami je wskazują), a następnie bez wnikania w szczegóły albo zabijają tych, których uznają za rebeliantów, albo za pomocą środkowoazjatyckich metod przesłuchań wyciągają informacje potrzebne zleceniodawcy. Do legendy przeszedł incydent z czerwca tego roku w Kandaharze, gdy jedna z takich milicji - 41-osobowa grupa pracująca dla amerykańskich sił specjalnych i stacjonująca z nimi w bazie Camp Grecko - zabiła lokalnego komendanta policji.
Takich grup jak ta z Camp Grecko w Afganistanie są dziesiątki. W Bagram działa grupa Asila Khana w 2001 roku, podczas operacji obalania talibów komendanta sprzymierzonego z CIA Sojuszu Północnego. W Uruzganie Amerykanie płacą grupie Mutiullaha Khana. W Kandaharze Hadżi Toordżan. W Badakhshan barona narkotykowego Nazira Mohamada. Wszystkie są podwykonawcami Amerykanów.Robią to, na co nie mogą sobie pozwolić ludzie Zachodu.
Analitycy oceniają, że taktyka polegająca na radykalnym zwiększeniu zaangażowania wywiadu w wojnę w Afganistanie to - mimo wszelkich "skutków ubocznych" - w tej chwili jedyne sensowne rozwiązanie. Zwiększanie liczby żołnierzy pod Hindukuszem lansowane przez głównodowodzącego siłami USA generała Stanleya McChrystalla, zamiast osłabić rebelię, może tylko jeszcze bardziej wzmocnić opór Afgańczyków. Wywiad ma działać dyskretniej, nie rzucać się w oczy. Atakować punktowo.
"Operacje przeciwko rebeliantom wygrywa się poprzez wywiad. O wiele bardziej wartościowe niż wysyłanie do wiosek oddziałów wojskowych jest nawiązywanie znajomości ze starszyznami rodowymi i dbanie o te kontakty. Informacje uzyskane w takich sytuacjach są bezcenne i nie da się ich zebrać za pośrednictwem wojska czy siedząc za biurkiem w Wirginii. Zwłaszcza jeśli chodzi o taki kraj jak Afganistan” - mówi nam autor książki "New Counterinsurgency Era" i wykładowca amerykańskiego US Army War College w Pensylwanii Steven Metz.
Decyzję Waszyngtonu pozytywnie recenzuje również Wiaczesław Izmajłow, który w latach 80. dowodził w Afganistanie rosyjskim batalionem piechoty i doskonale orientuje się w tym, jakie błędy wówczas popełniono.
”W prowadzeniu wojny z rebeliantami poprzez wywiad jest logika. Wojskiem nie da się zawojować Afganistanu. Nie udało się to nam i nie uda się Amerykanom. Taka wojna to zadanie dla wywiadu i podległych im jednostek specjalnych. One są specjalnie szkolone do zabijania dowódców rebelii. Znacznie lepiej też zbierają informacje, co zmniejsza ilość niefortunnych uderzeń na cele cywilne i przekonuje zwykłych Afgańczyków do współpracy” - mówi nam Izmaiłow.
"Należy jednak pamiętać, że identyczne założenia miał radziecki wywiad wojskowy GRU. Nic jednak z tego nie wyszło. Specnaz wywiadu znakomicie walczył, ale jego liczebność była zbyt mała, by przeważyć szalę wojny. GRU nie mogła się też pochwalić sukcesami, jeśli chodzi o werbowanie cennych agentów. Ci, którzy decydowali się na współpracę, byli ludźmi, którzy nie mieli nic do stracenia i nie cieszyli się autorytetem w swoich wioskach i plemionach. Afgańczycy po prostu bardziej bali się mudżahedinów niż nas i nie współpracowali. Amerykanie i NATO są na dobrej drodze, by powtórzyć nasze błędy i przegrać” - podsumowuje Izmaiłow.