Czy po 15 tygodniach śledztwa komisji hazardowej udało się jej ustalić coś ważnego, a wcześniej nieznanego o przebiegu aferalnych zdarzeń? Odpowiedź brzmi: nie.

Faktograficzne odkrycia komisji należą raczej do kategorii akcydentaliów sprawy. I nie poznałem dotąd nikogo, kto pod wpływem obserwacji komisyjnego śledztwa zmieniłby swoją wyjściową ocenę zdarzeń. Owszem, można było dzięki komisji wyrobić sobie zdanie na temat spraw luźno związanych z sednem afery. Na przykład przekonać się, że z organizacją pracy w urzędzie premiera nie jest najlepiej, skoro przez pięć dni szef rządu nie czyta korespondencji kierowanej doń ze służb specjalnych. Albo, że Donald Tusk po ostatecznym przekonaniu się o niegodziwościach swoich współpracowników, zwykł jeszcze przed podejmowaniem decyzji w ich sprawie, z ciekawością widza walk gladiatorów przypatrywać się ich tłumaczeniom przed kamerami telewizyjnymi. Bez ironii uznać można, że takie obserwacje poszerzają nasz horyzont wiedzy o mechanizmach polskiej polityki. Nie na tyle jednak, by uznać, że mamy do czynienia z wyjaśnianiem afery przez sejmową komisję.

Reklama

Fakty stare jak afera

Są po temu dwie główne przyczyny. Ważniejsza pewnie jest ta, że kluczowe okoliczności afery znane są dość dokładnie od czasu październikowej publikacji "Rzeczpospolitej", a istotne uzupełnienia faktografii pochodzą wyłącznie z dalszych przecieków z prokuratury i służb specjalnych dla tej gazety, albo telewizyjnych "Wiadomości". Tak było z dezawuującą relacje Drzewieckiego notatką urzędniczki jego ministerstwa, albo zasadniczym wątkiem kompromitujących pertraktacji asystenta ministra sportu z córką magnata hazardowego. Nikt na serio zainteresowany biegiem afery nie ma już od dawna logicznych wątpliwości co do kluczowych faktów. Po pierwsze, że grupa bliskich współpracowników Tuska wysługiwała się hazardowi. Po drugie, że z rozmów z premierem musieli wywnioskować, że grunt pali im się pod nogami. Po trzecie, że minister sportu publicznie mówił nieprawdę o swoich działaniach, jeszcze na październikowej konferencji prasowej. I po czwarte, że gabinet tego ministra pełnił rolę swego rodzaju łącznika z hazardem, gdy wybuchł kryzys. Żadnego z tych faktów nie wykazała komisja, ale żadnego z nich też nie podważyła.

Reklama

Lista rozczarowań

Druga przyczyna leży oczywiście po stronie samej komisji. Dwa rozczarowania są dla mnie największe. Mirosław Sekuła, o którym przez lata sądziłem, że zwłaszcza jako prezes NIK wykazywał się pewną dozą autonomii i instynktu państwowego - tutaj okazał się bezrefleksyjnym organizatorem partyjnej przepychanki. Jego akcja usunięcia opozycyjnych posłów z komisji przejdzie do dziejów parlamentarnych niedorzeczności. Ale zaskakująca jest także bezowocność wysiłków Zbigniewa Wassermanna. Jeden z nielicznych polityków z prokuratorskim przygotowaniem rezygnuje de facto z szansy na przesłuchanie szefa rządu, który znalazł się w wyraźnie kłopotliwym położeniu! Można to zrozumieć tylko wówczas, jeśli założyć, że Wassermann po prostu nie wiedział, o co sensownie mógłby zapytać premiera. Jeśli ten obraz uzupełnić koncentracją polityków na wymyślaniu przed kamerami idiotyzmów w rodzaju "delfickiego nurka", widać, że nie jest to organ zdolny ustalić coś ważnego. Chyba, że przez jakiś przypadek, który się dotąd nie zdarzył.

Świadczenia wzajemne

Sedno problemu tkwi jednak w tym, że jedyny kierunek śledztwa (tak sejmowego, jak i prokuratorskiego), który pozwalałby wyjść poza fakty od dawna znane, to zbadanie świadczeń wzajemnych, jakie biznes hazardowy świadczył politykom za ich usługi. Jest bowiem naiwnością sądzić, że politycy byli gotowi do tak dalekiej dyspozycyjności i samoupokorzenia, bez owej wzajemności. Ale to oznaczałoby przeniesienie sprawy na zupełnie inny teren: żmudnych badań finansowania polityki. Bez znajomości tej odwrotnej strony medalu afera hazardowa pozostanie nie najważniejszym przyczynkiem do złych obyczajów dzisiejszego obozu rządzącego. A w historii stricte politycznej - bardzo ciekawym przypadkiem użycia przez premiera prasowego skandalu dla rozprawy ze stworzoną wcześniej przez siebie koterią najbliższych współpracowników.