Bohater powieści Patrick Bateman to 26-letni pracownik banku inwestycyjnego na Manhattanie. Wielu polskim czytelnikom pozostała w pamięci scena licytowania się przez niego z rówieśnikami luksusowymi wizytówkami na czerpanym papierze, z drukiem wypukłym lub wklęsłym i wyjątkowo trudno osiągalną czcionką...

Reklama

Wkrótce American Psycho miał się zacząć licytować elektronicznymi gadżetami, luksusowymi samochodami, posiadłościami za miastem, podczas gdy my w latach 80. zazdrościliśmy mu, a dopiero później niektórzy z nas spróbowali go naśladować. Bohater powieści Ellisa prowadzi podwójne, charakterystyczne dla późnego purytanizmu życie doktora Jekylla i pana Hyde’a. W dzień wykonuje przykładnie swoją ciężką i ryzykowną pracę w okolicach giełdy, dopełnia wszystkich towarzyskich rytuałów, jest zaręczony z dziewczyną z dobrej rodziny, rozwiązłą w granicach prawa. Jednak w nocy Bateman przemienia się w dręczonego seksualnymi obsesjami seryjnego mordercę, którego zbrodnie okażą się - w przeciwieństwie do wyczynów poczciwego doktora Jekylla sprzed półtora wieku - nie mieć dla niego żadnych konsekwencji. Bo albo były od początku wyłącznie jego fantazjami, albo też - ta interpretacja zatrąca o nudną krytykę społeczną, ale Ellis ją także dopuszcza - późny kapitalizm rozumie ukryte potrzeby swoich funkcjonariuszy i chroni ich przed konsekwencjami ich zaspokojenia.

Owa fascynująca nas wszystkich bezkarność Patrica Batemana przychodzi na myśl podczas lektury innej, wspomnianej już przeze mnie w poprzednim liście, książki byłego rzecznika Białego Domu Scotta McClellana. Jeśli wierzyć McClellanowi, Bush, Cheney, Rumsfeld czy Rove u szczytu swoich sukcesów zachowywali się dokładnie jak Bateman. Przekonuje o tym anegdota o wyrzuceniu przez nich z pracy szefa zespołu doradców ekonomicznych Białego Domu Larry’ego Lindsaya, który we wrześniu 2002 roku, kiedy przygotowania do inwazji na Irak szły już pełną parą, przyciskany przez dziennikarza "Wall Street Journal” rzucił mimochodem, że cała wojna będzie kosztowała od 100 do 200 miliardów dolarów. Dzisiaj, kiedy każdy jej rok kosztuje więcej, przedstawiona przez Lindsaya suma brzmi bardzo niewinnie. Jednak w 2002 roku został ukarany, bo wojna w Iraku nie miała kosztować w ogóle nic. I nie chodzi tu bynajmniej o ukrywanie jej kosztów przed opinią publiczną. Jak złośliwie zauważa McClellan, członkowie administracji Busha celowo ukrywali tę wiedzę przed samymi sobą. Nie przygotowując żadnego precyzyjnego kosztorysu interwencji dokonywali automanipulacji, która jest charakterystyczna dla dzisiejszej polityki wydrążonej przez spin doktorstwo. Dawnych dumnych cyników, odróżniających rzeczywistość od manipulacji, zastępują dzisiaj na szczytach władzy o wiele od nich skuteczniejsi mitomani. Którzy także samych siebie potrafią do wszystkiego przekonać.

Pokuta American Psycho

Dzisiaj jednak American Psycho zupełnie dla siebie niespodziewanie musi ponieść konsekwencje. Przy 140 dolarach za baryłkę ropy i po 3-proc. spadku Dow Jones z ubiegłego czwartku jedna akcja General Motors kosztuje tyle, ile kosztowała w 1955 roku. Ten drobny fakt skłonił CNN do wyemitowania zabawnego reportażu pokazującego reklamy nowych modeli samochodów koncernu GM wprowadzanych na rynek 53 lata temu, a także migawki z kronik, na których ówczesny prezes koncernu spotykał się z ówczesnym prezydentem. Hasłem dnia było wtedy: co jest dobre dla GM, jest dobre dla Ameryki. Wygląda na to, że dwie kadencje Busha juniora nie wyszły na dobre ani General Motors, ani Ameryce. Takie jest w każdym razie zdanie blisko 80 proc. Amerykanów, dlatego wraz z każdym dodatkowym centem, który muszą płacić za galon benzyny i wraz z każdym punktem traconym przez amerykańską giełdę, maleją wyborcze szanse McCaina. Bo McCain - twardy jak kiedyś w obozie jenieckim Wietkongu - w dziedzinie polityki gospodarczej, energetycznej i zagranicznej obiecuje kontynuację. Nawet swoje ekologiczne szaty porzucił, aby zgodnie z republikańską tradycją opowiedzieć się za udzieleniem amerykańskim koncernom naftowym prawa do wierceń w pobliżu amerykańskich wybrzeży i na terenach chronionych.

Reklama

W tym samym czasie Obama zbiera rozproszony elektorat partii demokratycznej. Jej konserwatywnemu skrzydłu powiedział, występując na wiecu w jednym z czarnych kościołów chrześcijańskich, że największym problemem Ameryki są dzieci wychowywane w rodzinach bez ojca. Liberalne skrzydło zadowolił, spotykając się podczas spotkania z działaczami NARAL - wpływowej organizacji na rzecz wolnego wyboru kobiet w kwestii aborcji. Hillary Clinton z kolei Obama przymocował do swego rydwanu, ratując ją od bankructwa. Zaapelował do wyjątkowo szczodrych sponsorów własnej kampanii o spłacenie gigantycznych długów, jakie zaciągnęła Hillary. A trzeba powiedzieć, że Obama jako polityk wciąż enigmatyczny jest prawdziwym ulubieńcem lobbystów i sponsorów. Zebrany przez niego budżet już pod koniec maja - kiedy ostatni raz porównywano finansową sprawność trzech sztabów wyborczych - sięgał 190 milionów dolarów i przewyższał wówczas o 50 milionów fundusze zebrane przez Hillary, a ponad dwukrotnie budżet McCaina. Tyle że tutaj takiego kandydata nie oskarża się o zbyt bliskie kontakty z miejscowym Kulczykiem czy Krauzem, ale wychwala pod niebiosa za efektywność. A tej McCainowi na razie zdecydowanie brakuje.

Lilia jako alternatywny symbol kontestacji

Reklama

Odpocząć od amerykańskiej psychozy można wyłącznie w Nowym Orleanie. Trzysta lat temu pewien skarbnik domu orleańskiego zbierał w całej Europie pieniądze na budowę w koloniach „drugiego Paryża, wspanialszego niż pierwszy”. Ostatecznie okazało się to największym przekrętem wieku oświecenia. W połowie XVIII wieku na bagnach przy ujściu Missisipi mieszkało zaledwie kilkuset wolnych obywateli i drugie tyle niewolników. Chociaż Vieux Carre - najstarsza dzielnica Nowego Orleanu - zostało rzeczywiście wytyczone na sposób francuski, w postaci 66 symetrycznych kwadratów. Nowy Orlean stał się popularny dopiero w czasie rewolucji, kiedy do miasta spod znaku lilii zaczęli uciekać najpierw arystokraci, potem wielka burżuazja, a w dniach wielkiego terroru każdy, kogo stać było na wypłynięcie w morze.

Lilia - symbol domu orleańskiego - jest tu obecna rzeczywiście wszędzie, na sztandarach, kościołach, podkoszulkach i samochodach. Tutejsi kontrkulturowcy noszą ją na łańcuszkach zamiast nudnej pacyfki, a miejscowi twardziele zakładają srebrne sygnety ozdobione tym znakiem. Najbardziej znana ulica Vieux Carre, czyli Bourbon Street, całkowicie dostosowała się, niestety, do potrzeb jankeskich turystów. Wypełniają ją bary go-go i nocne kluby, w których najbardziej niewinną rozrywką jest "żywe karaoke”, polegające na tym, że z towarzyszeniem zupełnie niezłego zespołu rockowego można samemu zaśpiewać "Like a Virgin” Madonny. Na Bourbon Street stoją także misjonarze protestujący przeciw całemu temu zepsuciu. Z wielkimi świecącymi krzyżami i megafonami, z których dochodzą fragmenty Apokalipsy św. Jana.

Tak bawią się jankesi, ale wystarczy odskoczyć przecznicę dalej, a na Rue de Royal czy Rue Chartres znajdziemy się w samym środku kolonialnej Francji. Z jej odrapanymi kawiarniami, gdzie sączy się anyżówkę, a na ścianach wiszą stare plakaty z Jeanem Gabinem czy Edith Piaff. Jest jeden ślad amerykańskiej dyscypliny. Z podejrzanych lokali, w których w Europie - od Amsterdamu po Lizbonę - dochodziłby zapach marihuany, tutaj dociera tak samo mocny i charakterystyczny zapach cygar, skręcanych na miejscu z tytoniu szmuglowanego z Kuby lub legalnie importowanego z Kostaryki.

Dominująca religia Nowego Orleanu to katolicyzm płynnie przechodzący w wudu. W nowoorleańskiej odmianie wudu ważną rolę odgrywa Yemaya, opiekunka matek i dzieci, łono świata, odziana w błękitne szaty Stella Maris. W każdym sklepie z przyborami wudu Polak jest przyjmowany z ogromną estymą. Zorientowani propagatorzy kultu wiedzą, że jeden z obowiązujących wizerunków Yemayi - kobieta z dzieciątkiem o wyjątkowo smagłej twarzy - to po prostu Matka Boska Częstochowska. Trafiła tutaj z polskimi legionistami tłumiącymi dla Napoleona powstanie niewolników na Santo Domingo. Pamięć o tym, po co zjawili się polscy bojownicy o wolność naszą i waszą szczęśliwie dawno już się zatarła, ale Matka Boska Częstochowska została. Oczywiście jest pewien problem, bo partnerem Yemayi w mitologii wudu jest sam Baron Sobota, facet w wysokim czarnym kapeluszu podobnym do kominiarskiego cylindra i z trupią czaszką zamiast twarzy. Postać znana widzom jednego z odcinków agenta OO7, którego akcja toczy się na Karaibach. Wbrew swemu ponuremu wyglądowi Baron Sobota jest jednak bóstem dość ambiwalentnym. Zapewnia codzienny kontakt ze zmarłymi krewnymi, szczególnie podczas rytuałów odprawianych na nowoorleańskich cmentarzach. Takie nieustające dziady w tropikalnym klimacie.

Lilia, na starym kontynencie symbol jednoznacznie konserwatywny, oznaczający np. dziewictwo, w Nowym Orleanie stał się alternatywnym symbolem kontestacji. Pod koniec lat 60. do Nowego Orleanu dotarli hipisi i w przeciwieństwie do reszty USA, gdzie intensywne podwójne życie w stylu "American Psycho” okazało się bardziej atrakcyjne niż naiwne hippisowskie poszukiwanie autentyczności, w Nowym Orleanie dzieci kwiaty przetrwały. Ich dekadencja zmieszała się organicznie z dekadencją miasta. Na Rue de Royal jest galeria z obrazami pędzla najbardziej kultowej postaci Nowego Orleanu, niejakiego Amzie Adamsa. Amzie Adams nosi się dokładnie jak Baron Sobota, a jego malarstwo to „psychodeliczny postimpresjonizm” albo „postimpresjonistyczny spacjalizm”. Biograficzna legenda, jaką sam na swój temat stworzył, rozpoczyna się w 1944 r., kiedy Amzie przyszedł na świat w dalekim jankeskim New Jersey. W początkach lat 60. miał ponoć służyć w marines, aby zniechęcony wojną w Wietnamie odkryć kontrkulturę i sztuki piękne. Rzeczywiście istnieją jego zdjęcia z Woodstock, a także dyplom ukończenia malarstwa na uniwersytecie w Nowym Meksyku. Pod koniec lat 60. Amzie Adams przybył do Nowego Orleanu, zakochał się w mieście, a dwadzieścia lat później przeszedł typowe dla starzejących się hipisów nawrócenie religijne i na swoich późnych autoportretach występuje upozowany na Ignacego Loyolę.

W klimatyzowanym Holiday Inn tuż przy dzielnicy francuskiej, w samym sercu nowoorleańskiej melancholii, na hotelowej kablówce oglądam filmową wersję „American Psycho” z doskonałym Christianem Bale’em w roli Patrica Batemana. To przypomina mi o konieczności zachowania harmonii pomiędzy europejską dekadencją a amerykańską psychozą.

Alchemiczne małżeństwo Europy i USA

Przykładem takiej właśnie rzadkiej harmonii, prawdziwym alchemicznym małżeństwem Europy i USA, jest Nowy Jork, a dokładniej Manhattan. Podchodzenie do lądowania na nowojorskim lotnisku LaGuardia samolotem prowadzonym przez pilota amerykańskich linii krajowych wywołuje u pasażera obawę, czy aby nie znalazł się w ręku ludzi Al-Kaidy. Ostry skręt nad Chrysler Building i pikowanie nad strefą zero każą myśleć z wdzięcznością o bardziej melancholijnych pilotach LOT czy nawet Lufthansy.

Kiedy jednak dotrze się już na Manhattan, zapomina się o trudach i niebezpieczeństwach podróży. Amerykańska psychoza jest tu okiełznana i wyszlifowana przez europejski dobry smak. Nie widzi się - jak na Midweście - dwustufuntowych białych kobiet, które brak zainteresowania ze strony mężczyzn, purytanizm i nieobecność flirtu upodobniły do islamskich kobiet z paryskiej XVIII dzielnicy albo z przedmieść Marsylii. Oczywiście dla wielu polskich fanów Ameryki problemem będzie to, że Nowy Jork nie potwierdza tezy o religijnym odrodzeniu Ameryki. Energia Manhattanu jest całkowicie świecka. Nawet katolicka katedra św. Patryka, która w każdym innym miejscu zwracałaby na siebie uwagę, tutaj wygląda niepozornie. Korzy się wręcz przed stojącymi po drugiej stronie Piątej Alei drapaczami chmur z Centrum Rockefellera. Tu panuje bez reszty religia rozumu. W centralnym miejscu możemy znaleźć tablicę nowych świeckich przykazań, napisaną, a w każdym razie podpisaną osobiście przez fundatora, Johna D. Rockefellera. Według niej wszelkie prawo ma służyć jednostce, gwarantować jej wolność i szczęście. To jednostka staje się miarą wszechrzeczy. Mozaiki przy wejściach i na sklepieniach ukazują boginie mądrości zsyłające na świat poezję, dziennikarstwo, reklamę, nauki ścisłe - wszystkie przedstawione w postaci aniołów - ku uciśnionym, pogrążonym w mroku mężczyznom i kobietom z opaskami na oczach. Ten pelagianizm, masoniczny optymizm, naiwna wiara w postęp, mogą oczywiście budzić nieufność przybysza z Europy Wschodniej. Tylko że tutaj jakoś nie zaowocowały zniszczeniem, terrorem, ale przeciwnie, naprawdę przekładają się na rozwój kultury materialnej, a nawet duchowej. Można powiedzieć, że spełniły wszystkie swoje obietnice.

Ponieważ ciągle jestem w pracy, po napisaniu i wysłaniu do redakcji DZIENNIKA kolejnego komentarza broniącego liberalizmu przed radykałami z prawa i z lewa wyruszam z hotelu kanionem 51 ulicy najpierw do Central Parku, a później w kierunku Metropolitan Museum. W zamian za to, że bronię liberalizmu, mogę korzystać z uroków jednej z najwspanialszych metropolii liberalnego świata. A ponieważ widziałem w życiu zbyt wiele absurdów, cieszy mnie ta prosta logika wymiany ekwiwalentnej.