Dziś w sennym Gisenyi wielkie poruszenie. Przez miasto przejechała właśnie kolumnada pięknych terenówek. Nie jakichś tam steranych jeepów, ale błyszczących nowością luksusowych pojazdów. Zdawało się nawet, że ich spaliny pachniały francuskimi perfumami. To na kwartalne spotkanie w najlepszym hotelu Rwandy zajechał UNICEF. – O, przyjechali nam pomagać – skomentował kąśliwie jeden z mieszkańców.

Reklama

Po krytykującym nonsensy pomocy dla Karamojo w Ugandzie felietonie o „Kondomach bez granic” spadły na mnie w mejlach gromy. Że podważam sens pomocy Afryce i bije ze mnie niechęć do tubylców. Hm, dotychczas czytałem o sobie, że jestem „skrajnie promurzyński”, ale niech tam, nemo iudex in causa sua. Ale co do pomocy Afryce, to sobie wypraszam. Od dawna, na użytek prywatny i publiczny, wyznaję zasadę, że mamy moralny obowiązek pomocy tym, którym powodzi się gorzej od nas. Obowiązek moralny, bo odrzucam szantaż, że jeśli im nie pomożemy na miejscu, to przyjdą spalić nasze domy – z bandziorami, nawet potencjalnymi, trzeba walczyć, a nie im ulegać. Nie znaczy to jednak, że mam milczeć, gdy widzę jawne marnowanie pieniędzy lub wręcz złodziejstwo.

Na półkach rwandyjskich sklepów stoją czterolitrowe amerykańskie puszki z olejem roślinnym. Po 10 dolarów sztuka. Na nich jak byk, wielkimi literami: „USAid. Nie na sprzedaż”. Trzeba było półgodzinnego dziennikarskiego śledztwa felietonisty z Polski, by odkryć, że ktoś tu robi ciężki szmal na pomocy charytatywnej? Wolne żarty, wszyscy o tym wiedzą. Ale skoro tak, to gdzie są te unicefy, oenzety, organizacje charytatywne, czemu nie biją na alarm, nie alarmują światowej opinii publicznej? Tak bardzo są zajęci bankietami na plażach jeziora Kivu?

Kobieta pracująca, zwykle z maluchem na plecach, przez cały upalny dzień na plantacji bananów na południu Ugandy zarabia 700 szylingów dziennie. Nieco mniej niż złotówkę. Coca-cola kosztuje 600 szylingów, bilet do najbliższego miasteczka – dwa tysiące, a obiad w czymś, co trudno nazwać barem – trzy tysiące. To takim kobietom pomagają, nigdy nie pytając o wyznanie, cztery zakonnice z Rushooki. Brazylijki prowadzą najczystszą w kraju przychodnię, Niemka pracuje z wdowami po ofiarach AIDS, a Polka szefuje Centrum Kobiet. Dziewczyny z plantacji uczą się tam szyć, piec, haftować. No pięknie, pomyślałem ze złością, zakonnica uczy je, jak być lepszymi żonami dla pijanych trutniów. Akurat tego najbardziej potrzeba Afryce.

Reklama

Byłem głupi. W istocie siostra Angelika, uparta Ślązaczka, pomaga tym kobietom zakładać small business! Po dwóch latach szkoły dostają one wyprawkę, maszynę do szycia i zostają krawcowymi, cukiernikami, hafciarkami. I zarabiają znacznie więcej niż na plantacji. Siostra Angelika (s.angelikacbm@gmail.com) nie ma grosza, by rozszerzyć działalność. Nie dla niej granty, terenówki, programy.

Ale tylko tak można naprawdę pomóc Afryce, bez obawy, że pieniądze pójdą na plażowe party.