Niedawno czytaliśmy, że to Jakub Berman, komunistyczny dygnitarz odpowiedzialny w czasach stalinowskich za bezpiekę i kulturę, wymyślił liczbę polskich ofiar z czasów drugiej wojny światowej. To skądinąd ciekawa informacja, dobrze ilustrująca klimat pierwszych lat komunizmu. Ale na marginesie tej historii u niektórych komentatorów można było wyczuć bagatelizujący, może nawet trochę ironiczny ton. Oto są te nasze straty, oto polska martyrologia. Wyszły spod palca stalinisty Bermana.

Reklama

Tymczasem polskie straty podczas drugiej wojny – powtórzmy, chodzi również o obywateli żydowskiej narodowości – podjął się oszacować Instytut Pamięci Narodowej. Liczby są trochę niższe, ale różnica nie jest szokująco różna od tej, jaką podawała peerelowska propaganda. Ta propaganda okazała się zaskakująco nieodległa od prawdy. Również we wnioskach, jakkolwiek topornie nie były podawane. A te wnioski są takie: mieszkańcy państwa polskiego byli ofiarami polityki nieludzkiej. Żydzi – zaplanowanej zagłady. Polacy – mniej systematycznego, ale jednak ludobójstwa ze strony Niemców i na dużo bardziej ograniczoną skalę – ze strony Rosjan czy Ukraińców. Poznajemy prawdę o mniejszej liczbie ofiar Powstania Warszawskiego czy ludzi zamordowanych w Oświęcimiu. Ale o nadal strasznej skali zbrodni.

Piszę rzeczy, które wciąż są dla nas, Polaków, oczywistościami. A jednak te oczywistości warto powtarzać i chwała IPN-owi za jego pracę. Warto powtarzać, bo nie uczci się dobrze pamięci zmarłych, gdy się ich nie policzy. Zmarli mają do tego prawo. Ale nie tylko dlatego.

Na Zachodzie pamięta się o Holokauście, za to los wojenny Polaków jest słabo znany i rzadko przypominany. W Niemczech pojawiły się nawet żądania odszkodowań dla niemieckich wypędzonych, choć byli oni per saldo ofiarami wojennej polityki prowadzonej przez ich państwo i ich przywódców. Tymczasem Polska sama zapłaciła swoim wypędzonym – ludziom z kresów wschodnich, i sama musiała się kiedyś borykać ze spadkiem wojny, w tym z potwornymi biologicznymi stratami.

Reklama

Boję się sytuacji, gdy upraszczając, ale nie przekłamując, Niemcy staną się głównie narodem brutalnie wysiedlonych z Polski i z Czechosłowacji, ofiar nalotów alianckich w Dreźnie i pułkownika Stauffenberga, a Polacy – narodem szmalcowników i morderców z Jedwabnego. A taki obraz wyziera już dziś z niektórych gazet i publikacji.

Nie jestem zwolennikiem upartego koncentrowania się na historii ani licytowania się z innymi narodami hektolitrami przelanej krwi. Rzecz w tym, że kto nie pamięta o tych polskich stratach, nie zrozumie niczego z naszego losu (to samo dotyczy naszego przejścia przez 45 lat komunizmu). Nie zrozumie ani naszego cywilizacyjnego zapóźnienia, ani polskich uprzedzeń wobec otaczających nas narodów, dziś zresztą słabnących. Nie zrozumie polskiego losu. Dlatego warto go pokazywać Europie i sobie samym. Nie po to aby komukolwiek wygrażać, nie po to żeby się nad sobą roztkliwiać czy rozgrzeszać z nieudacznictwa i nie po to aby żebrać u innych zrozumienia. Po to żeby uczestniczyć w debacie o historii na równych prawach. Bo ona nawet w dzisiejszym świecie generalnie odwracającym się od przeszłości ciągle się toczy. Niemcy pilnują swojego w niej udziału, wspierają swoje racje wielkim nakładem sił i środków. Dlaczego Polacy mieliby odpuścić?