Kiedy dwie grupy, lepiej powiedzieć watahy, sportowych pseudokibiców chcą się ze sobą bić, porozumiewają się za pomocą komórek. I wybierają wspólnie ustronne miejsce, aby spuścić sobie nawzajem manto. Taka jest dziś polska polityka w obliczu wyborów parlamentarnych.

Reklama

Te watahy nie dopuszczają nikogo z zewnątrz, połączone specyficzną lojalnością, gdy trzeba uniknąć policji, i gotowe przegnać każdego intruza. A równocześnie zaciskają pięści, a czasem skrywają w rękawach kastety czy scyzoryki. I przebierają nogami, żeby się na siebie rzucić. Niby według specyficznego kodeksu, ale tak naprawdę zgodnie z hasłem: każdy chwyt jest dozwolony.

Falujące watahy
Coś podobnego dzieje się w tej chwili w polskiej polityce. Z wolna kończy się teatr poprzedniej kadencji. Ktoś tam jeszcze krzyczy: powołajmy komisje śledcze, jeszcze odbywa się teatr z odwoływaniem ministrów i sztuczkami prezydenta, aby tego uniknąć. Ale tak naprawdę liczy się wspólna decyzja trzech głównych partii: spotkamy się na placu. Na razie kręci się po nim jeszcze zdezorientowany Roman Giertych, jak intruz nienależący do żadnej z głównych watah, szczególnie wojowniczy, ale tak naprawdę próbujący przeszkodzić bójce. Jeszcze moment i zostanie definitywnie przegnany. A wówczas pięści i kastety pójdą w ruch. Pojawi się krew.


Pierwsze bójki, improwizowane naprędce starcia zagończyków, już się zresztą toczą, a na pewno słychać agresywne okrzyki, zagrzewające partyjne watahy do zasadniczego starcia. Minister PiS-owskiego rządu Zbigniew Ziobro tak konstruuje swoją wypowiedź na konferencji prasowej, żeby wrzucić liderów opozycji do jednego worka z przestępcami. Posłowi Platformy Obywatelskiej Pawłowi Grasiowi obecna Polska kojarzy się z NRD i totalitarną Rumunią. Wreszcie bijący wszelkie rekordy nieformalny lider lewicy Aleksander Kwaśniewski jest gotów pogorszyć nasze stosunki z Niemcami, byle dokopać nielubianej ekipie.

To falowanie szykujących się do starcia band rodzi poczucie klęski polskiego państwa, zagrożenia dla demokracji. Zwłaszcza że za ich plecami dzieją się rzeczy czasami istotnie niepokojące, ba, godne potępienia. Minister podejrzany o współpracę z przestępcami staje się bożyszczem opozycji. Z kolei inny minister jest oskarżany przez opozycję o manipulowanie śledztwami. Nie bagatelizujmy tego! Ale gdy pouczenia słyszymy z ust byłego prezydenta z Czech, kraju, gdzie jeden z ministrów zlecił zabójstwo dziennikarki, gdy stanem naszej polityki niepokoi się prasa we Francji, gdzie były prezydent z byłym premierem zbierali haki na nowego prezydenta - czuję się uspokojony.

Chory człowiek Europy
W dodatku rytualna wojna umówionych zawczasu watah odbywa się, w gruncie rzeczy, na razie w bezpiecznym oddaleniu od publiczności uruchamianej tylko na chwilę i mocno sceptycznej. Żadnego społecznego kataklizmu nie widać, choć parę razy przekonywano, że społeczna gorączka - na przykład przeciw lustracji - wyprowadzi ludzi na ulice. Ale to na Węgrzech zwolennicy prawicowej opozycji bili się z policją, a nie u nas.


Reklama

Polska gospodarka ma się coraz lepiej, sondaże odnotowują najwyższe wskaźniki społecznego optymizmu. To niekoniecznie zasługa obecnego rządu. Owszem, wbrew apokaliptycznym przestrogom oponentów nie zniechęcił on zagranicznych inwestorów, owszem, przestraszył nieco potencjalnych łapowników i odrobinę zmniejszył przestępczość, ale równocześnie pozostawił zapuszczoną sferę publiczną - służba zdrowia jest nadal źle zorganizowana, finanse źle prowadzone, a autostrady - niezbudowane.

Tyle że Polacy nauczyli się po trosze żyć "poza systemem", jak w PRL-u. Wyraża to dobrze porównanie naszego społeczeństwa z czeskim - uproszczone, ale jako symbol nie najgorsze. Mówi się, że Czesi mieszkają w skromnych domkach przy świetnych drogach, za to my coraz częściej przeprowadzamy się do drogich willi, do których wszakże trudno dojechać. Więc państwo potrzebne nam jest średnio, przynajmniej na razie, gdy mamy do czynienia z ekonomiczną koniunkturą. Więc nawet wizja permanentnego kryzysu politycznego nie poruszy serc większości.
A ten kryzys jest mocno prawdopodobny.

Wyobraźmy sobie taki oto scenariusz. Prawo i Sprawiedliwość jest pierwsze w wyborach, ale niezdolne do sformowania z kimkolwiek rządu. Próbuje go stworzyć - po paromiesięcznych kwasach i przepychankach - Platforma Obywatelska z lewicą, ale PiS, być może razem z Samoobroną, ma w Sejmie "mniejszość blokującą", zdolną do podtrzymania wet prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Więc PO wspólnie z Olejniczakiem i osłabionym Lepperem wymiata administrację z ludzi Kaczyńskiego, likwiduje Centralne Biuro Antykorupcyjne i dzieli posady w publicznej telewizji (wszystko to wymaga ustaw), ale nie jest zdolna przeforsować jakiejkolwiek decyzji pozytywnej, naprawiającej cokolwiek w rozregulowanej państwowej maszynie.

Reklama

Po roku szarpaniny dochodzi do próby wymiany koalicji, ale Jarosław Kaczyński zabiera się do negocjacji zbyt obcesowo, żądając od Donalda Tuska sążnistej samokrytyki, a Tusk nie ma w nowym rozdaniu interesu, bo czekają go wybory prezydenckie, w których zetrze się z bratem prezesa PiS. Więc po kolejnym pół roku eksperymentu z rządem mniejszościowym Platformy, która dozna wszystkich upokorzeń, będących teraz udziałem PiS, parlament zostaje raz jeszcze rozwiązany. Stajemy się podobni do dawnych Włoch lub IV Republiki Francuskiej z lat 50. ubiegłego wieku.

Niepewni swego losu ministrowie nie snują żadnych dalekosiężnych planów, partie wydają ogromne sumy na permanentnie trwające kampanie zamiast na solidne przygotowanie się do rządzenia - i postępują słusznie, bo na rządzenie nikt nie ma czasu. W dodatku w obliczu wciąż nadciągających wyborów najbardziej egzotyczne koalicje oferują apatycznym i niczego niekwitującym wyborcom kosztowne prezenty - jak na początku obecnej kadencji podwójne becikowe czy ostatnio podwójną ulgę podatkową na dzieci.

Nieprawdopodobne? Przeciwnie - bardzo, bardzo możliwe. Czy to nadal będzie tylko teatr na szczycie, przy którym wszystko jakoś się kręci, czy realny problem Polaków, którzy wreszcie odczują skutki politycznego zamętu na własnej skórze? Trudno przewidzieć, to zależy od wielu zmiennych. Niewątpliwie jednak warto by tego scenariusza uniknąć. Z różnych przyczyn - także i międzynarodowych. Polska, jako "chory człowiek Europy", może zapewnić do czasu całkiem spokojne życie swoim obywatelom - nasuwa się tu analogia z pierwszą Rzeczpospolitą. Natomiast do negocjacji z Unią Europejską, gry między Niemcami i Rosją czy mądrego wykorzystania sojuszu z USA potrzebne jest państwo stabilne, rząd przewidywalny i wiarygodny.

Słuch społeczny PO

Najlepszą receptą na jakkolwiek pojmowaną stabilność byłoby samodzielne zwycięstwo którejś z największych partii. Rzecz w tym, że obie straciły już na to - chyba - szanse w najbliższym rozdaniu. Najbliżej była może Platforma Obywatelska. Uwikłana w sprzeczne tęsknoty swoich wyborców, z których jedna część nadal wierzy w walkę z korupcją, tradycyjne wartości i antykomunizm, a druga chce stabilności a la Gazeta Wyborcza i swobód a la Kuba Wojewódzki, nieźle wykonywała taktyczne manewry. Jako receptę na jedność we własnych szeregach wybrała bezrefleksyjny i permanentny atak na rządzących ze wszystkich możliwych pozycji równocześnie. A przede wszystkim ograła Jarosława Kaczyńskiego, wpychając go w koalicję z LPR i Samoobroną, co mogło dla niego oznaczać tylko kłopoty.


Rzecz w tym, że na ową strukturalną słabość, na pęknięcie elektoratu PO nakłada się średni słuch społeczny jej skądinąd zręcznych przywódców. Klasycznego przykładu dostarczył ostatni zamęt wokół rewelacji ministra Kaczmarka. Korzystając z publicystycznych rad Piotra Pacewicza i Jacka Żakowskiego, PO dała się wepchnąć PiS-owi w rolę członka wielobarwnej koalicji broniącej korupcyjnych układów, i to za pomocą parlamentarnego zamętu (choć, przyznajmy, nie poszła na scenariusz zabójczego dla niej "rządu technicznego" - to już byłby istny prezent dla Kaczyńskiego!).

Na dokładkę Tusk ma skłonność do uleganie zmiennym medialnym i sondażowym sygnałom. Kilka lat temu proklamował wojną ze "złodziejami z Samoobrony", po czym odwołał ją po pierwszym badaniu opinii publicznej. Niedawne miotanie się między układami z prezydentem i szybkim odwoływaniem tych układów sprawiało podobne wrażenie. Toporny i brutalny Jarosław Kaczyński, choć także skazany na nieustanną szamotaninę, sprawia wrażenie lidera bardziej przewidywalnego, po prostu mocniejszego niż przewodniczący Platformy.

Ale całkiem możliwe, że na samodzielne rządy PO - partii odwołującej się jednak, choć wstydliwie i niekonsekwentnie, do etosu wielkomiejskiej klasy średniej - nie nadszedł po prostu czas. Ze względu na oblicze polskiego społeczeństwa. Możliwe też, że ów brak słuchu społecznego to nie tylko kwestia niewystarczającej biegłości w socjotechnice. To Robert Gwiazdowski, skądinąd ekonomiczny liberał, zwrócił kiedyś uwagę, że PO mówi językiem balcerowiczowskiej makroekonomii przyjemnym dla ucha stołecznego bankowca, ale już nawet nie dla drobnego biznesmena, dla którego problemem są lokalne układy, niedowład wymiaru sprawiedliwości i nieuczciwość państwowego aparatu.

Co w takim razie mówić o innych grupach obywateli? PiS nie znalazło na te wszystkie bolączki wystarczających lekarstw, ale przynajmniej o nich mówiło. Albo wydawało się, że mówiło - wszystkim, którzy z najróżniejszych powodów nie lubią establishmentu, a mieli okazję zobaczyć niejeden raz, jak Kaczyński jest niecierpiany przez czołówkę komentatorów, intelektualistów i gwiazd telewizji.

PiS - feniks z popiołów

No właśnie, przyznajmy, na tym tle Prawo i Sprawiedliwość przypomina dziś legendarnego feniksa, wykazując duże zdolności do odradzania się z popiołów - wbrew największym przeciwnościom. Zawdzięcza to wielu okolicznościom: dobremu wyczuciu społecznych nastrojów przez Kaczyńskiego, zręcznemu piarowi, brakowi większych afer korupcyjnych (skandal wokół Ziobry dotyczy mniej emocjonujących ogół wyborców podejrzeń o nadużycie władzy, Richard Nixon jeszcze podczas afery Watergate zachował serca większości zwykłych Amerykanów). Tym, którzy obwieszczają dziś porażkę lidera PiS, warto przypomnieć, jak szybko i dogłębnie zgrywały się rządzące ekipy i partie w ostatnich kadencjach. Stąd zapewne w sondażach wprawdzie więcej Polaków oznajmia, że zagłosuje na PO, ale też więcej przewiduje, że wygra partia Kaczyńskiego.


Ale uniknięcie politycznego zgonu to bardzo względny sukces. PiS również powinno mówić o własnej straconej szansie. Jego obecną kondycję warto zderzać z wizjami wielkiej formacji wzorowanej na niemieckim bloku CDU-CSU. A ten sen Jarosława Kaczyńskiego zakończył się bolesnym przebudzeniem nie tylko dlatego, że dał się on wrobić w sojusz z Lepperem i Giertychem, a może nawet zaczął się do takiego układu przyzwyczajać. Że zaufał nadmiernie wierze w siłę niszowego w istocie środowiska ojca Rydzyka. I nie tylko dlatego, że zdecydowana większość mediów bije dziś w rządzących jak w bęben.

To, w istocie rzeczy, porażka pomysłu na partię jako grupę wiernych żołnierzy skupionych wokół ogólnego przesłania i coraz bardziej jednej, jedynej, choć zduplikowanej twarzy. Partię, która nie kokietuje rozmaitych grup wyborców wielobarwnością. Partię, która nie skupia wokół siebie zbyt wielu ciekawych środowisk i, w związku z tym, pozostaje uboga w wykwalifikowane kadry. Trudno powiedzieć, na ile lider PiS świadomie to tak zaprogramował, a na ile "wyszło jak wyszło". Ale z pewnością dziś taka maszyna jest dla niego doraźnie wygodna. Przydatna w parlamentarnej grze z innymi ugrupowaniami. Jest ona zarazem mało użyteczna jako zaplecze dla dobrego rządzenia. Nie poszerza też nadmiernie elektoratu, stawiając raczej na już przekonanych.

To zresztą prawidłowość, która w jakiejś mierze nie dotyczy tylko PiS. Kaczyński dzieli Polaków ostrymi atakami nie tylko na przeciwników politycznych, ale na rozmaite grupy społeczne, zamiast używać retoryki "jednościowej", którą tak lubią politycy zachodni od Busha po Sarkozy’ego. Postępuje tak, bo, niezależnie już od własnego porywczego temperamentu, walka o 40, może 50 procent, granie na wielu fortepianach, wydaje mu się ryzykowną stratą czasu. Ale gdy widzę Donalda Tuska, który na konwencji programowej swojej partii kupuje sobie czas antenowy kolejnym szczególnie zjadliwym atakiem na PiS, mam wrażenie, że obserwuję człowieka niewierzącego w wielki sukces. Doraźnie to gra skuteczna, ale nieposzerzająca partyjnych zdobyczy.

Nieotwierająca - poza korektami - nowych horyzontów. W efekcie - po części to również skutek bardzo schematycznej metody relacjonowania debaty politycznej przez media - i PiS, i PO pozostaną w najbliższym czasie formacjami silnymi, okopanymi szańcami budżetowych pieniędzy i struktur, ale niekompletnymi. Nie zwabią do urn wyborców niegłosujących i nie przyciągną do siebie tylu nowych, już głosujących, aby sięgnąć po pakiet kontrolny.

Słabości PiS i PO są ewidentne. Nie mogą jednak prowadzić do obwiniania samych tylko partyjnych liderów za to, że nie są w stanie w krótkim czasie przebudować sceny politycznej na bardziej racjonalną. To splot okoliczności zdecydował, że postkomunistyczna lewica jest formacją na tyle slabą, aby nie stać się jednym z biegunów sceny, ale na tyle silną, aby na tej scenie pozostać - mimo historycznych grzechów i całkiem świeżych nadużyć.

To zbiór przypadków zdecydował o karierze Leppera i o jego marginalizacji, ale chyba jeszcze nie wypchnięciu poza burtę. To wreszcie nie wyłącznie wina Kaczyńskiego i Tuska, że stworzyli dwie w dużej mierze autorskie formacje, z których żadna nie jest w stanie zapanować w całości nad prawą stroną. Ktoś, kto pamięta partiotwórcze drgawki, jakie przechodziło wiele zachodnich demokracji, nie powinien się w ogóle dziwić. Tyle że winnych nie ma, a nas czekają prawdopodobnie komplikacje tylko trochę mniejsze niż w obecnym parlamencie. Brak pakietu kontrolnego dla PO lub PiS oznacza tak naprawdę brak definitywnego werdyktu.

Szansa na odczarowanie

Pewną szansą na niego jest, w teorii, jedna z dwóch możliwych w następnym parlamencie koalicji rządowych: PO-LiD lub PO-PiS.
Współpraca liberałów z postkomunistyczną lewicą to spełnienie marzeń Gazety Wyborczej o kolejnym historycznym kompromisie. Ich wspólne rządy byłyby równocześnie momentem sprawdzenia. W tej chwili obie partie, przy wszystkich znaczących różnicach, bronią polskiego państwa przed często wyolbrzymionym zagrożeniem: PiS-owską rewolucją, PiS-owską arogancją i PiS-owską niekompetencją. Ale bronią wyłącznie słowami.


Dowiedzielibyśmy się wreszcie, na czym ma polegać w praktyce stabilność, ciągłość, profesjonalizm, kontynuacja polityki okrągłostołowego kompromisu, powrót do poszanowania elit i autorytetów - by ograniczyć się do kilku haseł używanych z różnym natężeniem przez dwa główne ugrupowania opozycji. Nie w ogóle, ale w warunkach wyzwań 2007 roku. Czy więcej w realizacji tych haseł ducha Millera, czy ducha Rokity - by sięgnąć po skrajne przykłady.

Okazałoby się, czy ekipa rezygnująca z ostrej retoryki w stosunkach z innymi państwami prowadziłaby rzeczywiście bardziej profesjonalna politykę zagraniczną, czy przeciwnie - odnotowałaby na swoim koncie porażki w rokowaniach z unijnymi partnerami albo w starciach z rosyjskim niedźwiedziem. Czy obecne tyrady opozycji wymierzone w CBA zaowocowałyby skuteczniejszą walką z korupcją, czy może powrotem do lepkiej atmosfery przyzwolenia na swobodne wędrówki czołowych biznesmenów w rządowych gmachach. Czy niedawna wspólna konferencja Bronisława Komorowskiego i Jerzego Szmajdzińskiego w sprawie polskiej misji w Afganistanie to zapowiedź mniejszej śmiertelności naszych żołnierzy, czy żerowanie polityków na tragedii. Przykłady można mnożyć do woli.

Z kolei wspólny rząd PO i PiS oznaczałby spóźnione o dwa lata wykonanie zobowiązań z kampanii 2005 roku. Uważane do dziś przez wielu publicystów, ale i zwykłych Polaków za straconą szansę na dobre rządzenie państwem, na przełom. Byłby to w istocie, przy uwzględnieniu różnic czasu, test na Czwartą Rzeczpospolitą, tak jak ta pierwsza koalicja byłaby gruntownym przetestowaniem Trzeciej.

Nawet jeśli w sondażu dla dziennika najwięcej Polaków wybrało Piątą - to zresztą świadectwo, że przełom jest w Polsce ciągle modny.Bardzo możliwe, że taki test zakończyłby się odczarowaniem jednego z tych haseł, jeśli nie mitów. Polityka w Polsce po 1989 roku przynosiła kolejne takie odczarowania - od rządów "przyśpieszacza" Wałęsy po udział w ostatniej koalicji partii populistycznych.

Wspólny rząd Kaczyńskiego i Tuska jest mniej prawdopodobnym rozwiązaniem, mimo wspomnianej przed chwilą sympatii większości Polaków raczej dla przełomu niż kontynuacji lat 90. Ze względu na kampanię wyborczą, dla której porównanie do bójki pseudokibiców okaże się tak naprawdę zapewne czczym komplementem. Ta kampania będzie jednym wielkim sądem nad PiS-owską ekipą, więc wykopie rowy trudne do przekroczenia. I ze względu na logikę kampanii prezydenckiej, która zostanie otwarta tuż po wyborach parlamentarnych. Ona już dziś została zaplanowana przez partyjne sztaby jako starcie lidera PO z obecnym prezydentem. Zmienić to mogłoby tylko polityczne trzęsienie ziemi po jednej ze stron tego pojedynku.

Ale i skonstruowanie wspólnej ekipy Platformy z lewicą skazane jest na ciężkie porodowe bóle. Będą to przede wszystkim bóle Platformy, bo to ona ponosi największe ryzyko każdego z tych układów. Decydując się na alians z LiD, ułatwi partii Kaczyńskiego buszowanie na prawicy. Wybierając powrót do rządu IV RP, zrezygnuje z wyborcy centrolewicowego, tak potrzebnego Tuskowi w jego prezydenckich kalkulacjach. Ale taki już los partii obrotowej.
Nie przywiązujmy się więc zanadto do myśli o koalicji jako szansie, że Polacy coś definitywnie wybiorą.

W Polsce tradycja rządzenia koalicyjnego to tradycja ustawicznego pata, wewnętrznego zablokowania. Można się spodziewać, że Kaczyński z Tuskiem lub Tusk z Kwaśniewskim (i Olejniczakiem), jeśli już przebrną balansowanie na linie, jakim są koalicyjne negocjacje, poświęcą się głównie nie wspólnemu rządzeniu, ale szukaniu winnego za niepowodzenie wspólnego projektu.

Stąd nakreślony przez mnie na początku scenariusz permanentnego kryzysu zakończonego agonią następnego Sejmu. On nie musi nawet wymagać dodatkowych okoliczności, takich jak blokujące weta prezydenta. Polscy politycy mają dużą umiejętność wywracania się o własną nogę.
I czasem umiejętność zaskakiwania - przykłady można policzyć, choć tylko na palcach jednej ręki. Dlatego warto iść na te wybory - choćby po to, żeby móc potem z czystym sumieniem zgłaszać zażalenia - do Pana Boga.