Dwie wypowiedzi zakłóciły spokój trochę upalnego, a trochę burzowego lata. Narzekania ministra Piotra Kownackiego na prezydenta zakończone dymisją – te słowa padły w wywiadzie dla „Dziennika”. I narzekania Waldemara Pawlaka w wywiadzie dla „Newsweeka” na koalicjanta, które nie prowadzą donikąd.

Reklama

Co komu wolno powiedzieć?

Kownacki ewidentnie naruszył zasady służbowej pragmatyki. Czy mówiąc o trzy zdania za dużo, liczył się z dymisją, czy też jedynie przelicytował, chcąc zawalczyć o silniejszą pozycję w otoczeniu Lecha Kaczyńskiego, nie mógł mieć nadziei na pobłażliwość.

Inna sprawa, czy to, co powiedział, jest, czy nie jest prawdą. Relacje o chaosie w otoczeniu prezydenta i teza, że ich źródłem jest „sam car, a nie jego nieudolni słudzy”, brzmiały wiarygodnie i pokrywały się z wieloma wcześniejszymi obserwacjami innych polityków i dziennikarzy. I dlatego po dymisji Kownackiego wokół Lecha Kaczyńskiego i przede wszystkim w głowie Lecha Kaczyńskiego powinna się pojawić refleksja i wola naprawy. Ale raczej się nie pojawi.Ta wypowiedź, i ta dymisja, pozostanie na 95 procent jałowym incydentem. Symptomem kryzysu, ale nie zapowiedzią jego zażegnania.

Reklama

Z wypowiedzią Pawlaka sprawa jest bardziej skomplikowana. W polskich mediach od dawna każdy koalicyjny konflikt witany jest jak coś niestosownego (bardziej tylko potępia się publiczny spór wewnątrz partii, typowy dla wielu cywilizowanych demokracji, a u nas przyjmowany jako skandaliczne horrendum). Tymczasem powstaje pytanie: w jaki sposób partia rezygnująca z części swojej podmiotowości w rządowym sojuszu z silniejszym partnerem ma bronić swojej tożsamości, zabiegać o wyborców, przypominać o sobie, jak nie w taki?

Oczywiście mamy tu do czynienia ze sprzecznością. Jako wicepremier i minister gospodarki Pawlak jest podwładnym premiera Tuska. Co więcej, silna pozycja szefa rządu to immanentna cecha naszego ustroju – w tym sensie pretensje do lidera PO, że zapowiada samodzielnie różne decyzje, nie oglądając się na najważniejszych współpracowników, zawisają w próżni. A równocześnie jest też rzeczywistość polityczna trochę rozsadzająca ramy konstytucji, i z nimi sprzeczna.

Nawet we własnej partii Tusk nie powinien być wodzem, lecz raczej partnerem swoich kolegów, bardziej ucierającym niż narzucającym decyzje. Tym bardziej dotyczy to koalicjanta, który ma własnych zwolenników, własne cele i własną podmiotowość. To napięcie między dwiema logikami musi prowadzić co jakiś czas do takich incydentów. Krótko mówiąc, Tusk będzie często podejmował decyzje ponad głową Pawlaka, ale Pawlak ma prawo i interes co jakiś czas o sobie przypominać. Ot i wszystko.

Reklama

Racja Tuska, racja Pawlaka

Czy w tym co mówi, Pawlak ma rację, tak jak miał ją Kownacki, pozwalając nam zajrzeć na moment za kulisy prezydenckiej kancelarii? Z pewnością dotyka ważnej i nieraz drażniącej cechy swojego partnera, gdy wypomina mu niemal dziecinną zależność od sondaży – jak w przypadku wahań Tuska, czy podnosić podatki, czy się od takich podwyżek wstrzymać. Reszta wywiadu dotyczy raczej różnic zdań, normalnych dla dwóch partii, bo gdyby ich nie było, powinny stworzyć jedno ugrupowanie.

Bez wątpienia Pawlak wypowiada pogląd co najmniej kontrowersyjny, gdy kręci nosem na dywersyfikację dostaw gazu. Ale już jego obrona mediów publicznych, optowanie za prywatyzacją pracowniczą czy sceptycyzm wobec szybkiego wprowadzenia euro jest uprawnioną polemiką ugrupowania mniej liberalnego z większym partnerem, który próbuje mu narzucić wlany pogląd. Zwłaszcza że i w tym przypadku spór merytoryczny miesza się z nieraz sensownymi zastrzeżeniami technicznymi. Gołym okiem na przykład widać, że logika szybkiego marszu ku euro kłó ci się z logiką kryzysu, a premier używał go wyłącznie jako wygodnego sztandaru w walce z PiS. Pawlak sprowadza go na ziemię. Jako uczestnik gry politycznej ma do tego prawo.

Ja raczej odnosiłem wrażenie, że w ostatnich latach lider PSL zbyt rzadko tłumaczył Polakom, czym różni się od PO. Przyjmował komplementy od liberalnych mediów chwalących go za to, że się nie szarpie i zawsze woli Tuska od Kaczyńskiego. Ale trochę odbierał swojej partii rację bytu. Jej tożsamość, poglądy nieomal znikały za jego monotonnymi niejasnymi wywodami. Gdy zaś brał się za zgłaszanie jakichś postulatów, przedstawiano go natychmiast jako eksponenta spółki z ograniczoną odpowiedzialnością zajętej załatwianiem posad dla swoich działaczy.

PSL – PO: sklinczowani partnerzy

Sprzyjał temu oczywiście drażniący styl uprawiania polityki przez Pawlaka, często zmieniającego zdanie i faktycznie bardzo aktywnego, gdy trzeba było wymuszać dla swoich ludzi konkretne przywileje. Ale powiedzmy sobie szczerze, w swoim natarczywym pilnowaniu własnego i grupowego interesu był on tylko odrobinę bardziej szczery niż jego silniejszy partner i pozostałe polityczne ugrupowania. Otwarcie bronił kumoterstwa, które oni wszyscy praktykowali pod powierzchnią. Kiedy autorzy TVN-owskiego programu „Teraz my” pokazali PSL-owskie „załatwiactwo”, w pewnym momencie zadzwonili też do lokalnego działacza PO. Jego reakcja na prośby o zatrudnienie po protekcji była identyczna jak kolegów ludowców. Także przypominanie Piotra Gursztyna o problemie pani minister Fedak tolerowanej w tym rządzie mimo podejrzeń o niekompetencję i skłonności do alkoholu, można z łatwością skontrować analogiczną pobłażliwością Tuska, gdy przychodziło mu reagować na kłopoty posła Palikota z wyborczymi finansami albo na amerykańską przygodę Mirosława Drzewieckiego.

Sojusz z PSL pozwalał jednak politykom Platformy przedstawiać się w roli tych lepszych, uczciwszych i bardziej cywilizowanych, do czego Pawlak nawiązał nawet w ostatnim wywiadzie. Nie oznacza to zresztą, aby którakolwiek z partii do tej pory poważnie krzywdziła tę drugą. Raczej obie się szachowały. Tusk rzeczywiście szedł na realne ustępstwa programowe wobec PSL-owskich roszczeń, a być może i korzystał z presji Pawlaka, aby rezygnować z tak kontrowersyjnych, niewygodnych dla siebie przedsięwzięć, jak reforma KRUS czy pogłębienie decentralizacji państwa. Wizja społecznego kompromisu uzupełniała się w jego głowie harmonijnie z politycznym świętym spokojem. Mógł oczywiście ryzykować nowe wybory, ale to zmuszałoby go być może do wzięcia całej władzy, co jako kandydatowi na prezydenta niekoniecznie by mu się opłacało.

Z kolei ludowcy nie grozili na serio rozbiciem koalicji, wiedząc, jakim fuksem pokonywali wyborcze poprzeczki tak naprawdę już od lat. Przedterminowe wybory byłyby dla nich tak naprawdę kolosalnym ryzykiem. Obie strony miały wspólny interes – zakłócany tylko czasem przypływem emocji albo ingerencją świata zewnętrznego – jak w przypadku zarzutów wobec Pawlaka, że nie rozumie, co to konflikt interesów.

Co jest w głowie Pawlaka?

Czy ten czas kończy się na naszych oczach? Obserwatorzy podkreślają, że wypowiedzi Pawlaka, najmocniejsze do tej pory pod adresem koalicjanta, z faktyczną groźbą zerwania koalicji włącznie, nie poprzedził żaden realny spór. Ostatnie zebranie koalicji było wręcz pokazem wzajemnej przyjaźni i harmonii. O co więc chodzi?

Możliwe, że Pawlak odreagowuje z opóźnieniem stosunkowo słabe wyniki w eurowyborach. Że to początek bardziej systematycznej strategii przypominania o sobie od czasu do czasu przed kolejnymi ważnymi dla ludowców wyborami samorządowymi. Przypominania niekoniecznie tylko personalnymi gierkami, także własną nieco już rozmytą i zapomnianą programową tożsamością. Sprzyja temu na dokładkę kryzys nakazujący dystansować się od niepopularnych posunięć. Gdy mówi się o kasowaniu ulg dla studentów, powraca widmo rządu Millera wykładającego się sondażowo na dotacjach do barów mlecznych.

Ale może jest i coś więcej? Pawlak zna słabą stronę Tuska, jego wręcz obsesyjny strach przed wszelkim niepokojem, kłótniami, brakiem politycznej stabilności w obliczu wyborów prezydenckich. Można go więc docisnąć samą groźbą komplikacji, wczoraj jeszcze całkiem niestraszną, ale czy dziś tak samo? Czy lider PSL zalicytuje wysoko? W wywiadzie dla „Newsweeka” zaklinał się, że nie myśli o premierostwie, co w języku polityki można zawsze rozumieć kompletnie na odwrót. A może zadowoli się ugraniem czegoś niekoniecznie nawet dla głodnych posad działaczy. Raczej już dla wyborców wiejskich i małomiasteczkowych, którzy wciąż nie odnajdują się w języku liberalnej modernizacji, jakim coraz bardziej rytualnie, ale posługuje się Platforma.

Kłopot w tym, że i Tusk zna słabe strony Pawlaka. Jego graniczącą z kunktatorstwem ostrożność, a może i biznesowe uwikłania, które na razie stały się tylko tematem prasowych anegdot. Należy się więc spodziewać wzajemnych podchodów, ale chyba bez dramatycznych zwrotów akcji. Kroczków i półkroczków równie nieefektownych jak nieefektowne są wystąpienia wicepremiera z PSL. Możliwe, że ich bilans będzie na koniec bliski zeru.

Mnie bardziej interesuje pytanie bardziej ogólne – o co tak naprawdę gra Pawlak nie w perspektywie najbliższego roku? Jego partia ani umie, ani chce stać się partią migotliwego medialnego spektaklu, ale też nie przemawia do masowej wyobraźni jako partia protestu broniąca Polski B. przed światem aspirantów do klasy średniej, co w jakimś stopniu udało się PiS-owi. Sam Pawlak stoi w rozkroku między tymi dwoma światami, a jego komunikaty są zbyt technokratyczne i zdawkowe, aby porwały zbiorową wyobraźnię Polaków.

Racją bytu ludowców jest siła lokalnych autorytetów i lokalnych przyzwyczajeń, ta siła może jednak coraz bardziej słabnąć wraz z przemianami drenujący polską wieś i prowincję. A równocześnie Pawlak i jego ludzie uporczywie odmawiają wyrzeczenia się odrębnego bytu – choćby jako prospołeczna i wiejsko-małomiasteczkowa frakcja Platformy. Na co więc liczą? W czym pokładają nadzieję. A może tylko improwizują? Od wyborów do wyborów? Od konfliktu do wywiadu? Może w tym nie ma tak naprawdę żadnej strategii?

Gdyby ktoś z dziennikarzy wyrwał kiedyś stosowne wyznanie z ust milkliwego wicepremiera, zasłużyłby na polskiego Pulitzera.