ANNA SZKOT: Jest pan ojcem pojęcia "globish". Co to takiego?
JEAN-PAUL NERRIERE*: To uproszczona odmiana angielskiego, którą posługują się ludzie pochodzący z krajów nieanglojęzycznych. Ten język nie jest moim wynalazkiem, wykształcił się samoczynnie i staje się coraz bardziej popularny.

Reklama

Kiedy pan zrozumiał, że świat nie mówi po angielsku, tylko w globishu?
Był rok 1989, a ja byłem wiceszefem amerykańskiego IBM odpowiedzialnym za marketing międzynarodowy. Dużo jeździłem na Daleki Wschód, do Japonii, Chin, Korei. Zawsze była ze mną grupa współpracowników. Wszyscy pochodzili z krajów anglojęzycznych, ja jestem Francuzem. Pierwsze, co zaobserwowałem, to że nasi partnerzy ze Wschodu wyraźnie woleli rozmawiać ze mną niż z moimi kolegami.

Może był pan po prostu sympatyczniejszy?
Chodziło raczej o to, że rozumieli mnie lepiej niż ich. Naprawdę to widziałem. Nie było mowy o żadnej kompromitacji językowej. Nikt nie musiał się obawiać, że straci twarz, bo ja zaliczałem wpadki językowe jedna za drugą i nie przejmowałem się tym. Nie minęło kilka minut spotkania i nasi orientalni rozmówcy przestali być spięci, odblokowali się psychicznie. Choć teoretycznie wszyscy przy stole rozmawialiśmy po angielsku albo w czymś, co miało być angielskim, szybko zorientowałem się, że język, którym posługują się mieszkańcy Wielkiej Brytanii czy Stanów Zjednoczonych – nie wchodźmy tu w narodowe dyskusje o ich poprawności i wyższości – i angielski, którym mówi reszta świata, to nie do końca to samo. Brzmią podobnie, ale my używamy go jedynie jako narzędzia komunikacji. Uznałem, że wymaga on odrębnej nazwy. Chodziło też o to, żeby angielscy native speakerzy również poczuli, że mają do czynienia z obcym językiem. No i wykluł się globish.

Jakie są jego podstawy?
Zakładane słownictwo to około 1500 najczęściej używanych słów. A przecież są takie, które tworzą całe rodziny. Na przykład z „używać” łatwo można stworzyć „używany”, „bezużyteczny”, „zużyty” i jeszcze wiele innych. Razem z wyrazami pochodnymi robi się w słowniku ponad pięć tysięcy słów, a to już naprawdę sporo. Większość dobrze wykształconych Francuzów używa tylko 3500 słów, a są tacy, którym do szczęścia wystarcza jedynie 800!

Reklama

czytaj dalej >>>



Czy w globishu istnieje jakiś indeks słów zakazanych?
Nie ma czegoś takiego, ale są słowa polecane i odradzane. Globish jest jak dieta: mówi ci, czego powinieneś przestrzegać, żeby być zrozumianym. I tak jak przy diecie, im większe odstępstwa, tym trudniej osiągnąć zaplanowany rezultat.

Reklama

Jak jest po polsku „niece”?

Siostrzenica albo bratanica.
Po hiszpańsku „sobrina”, a po francusku też „niece”, ale inaczej się to wymawia. Ale może wcale nie trzeba się uczyć tego słowa? Przecież gdy będziemy rozmawiać po angielsku z mieszkańcem Madrytu, istnieje większe prawdopodobieństwo, że zostaniemy zrozumiani, jeśli zamiast słowa „siostrzenica” użyjemy bardziej opisowego „córka siostry”. Podejrzewam też, że wiele nie stracimy, zamieniając bardziej wyrafinowane określenie dainty (wykwintny, wyrafinowany) na znacznie prostsze nice (miły, fajny). Znam na przykład angielskie określenie sutanny, czyli cassock, kiedyś musiałem się go nauczyć w szkole. Ale nie użyłem go w ciągu ostatnich 20 lat ani razu.

W przypadku dokładnego opisywania emocji czy relacji rodzinnych chyba ma pan rację. Ale co z językiem używanym w korporacjach, handlu, biznesie? Przecież dobrze pan wie, że często sytuacja wymaga czegoś więcej niż podstawowego poziomu języka.
Globish oczywiście nie odrzuca żargonu. Trudno przecież, żebyśmy w kontaktach z zagranicznymi kontrahentami zrezygnowali ze specjalistycznego słownictwa charakterystycznego na przykład dla branży gastronomicznej czy produkcji komputerowej. Co więcej, w podręczniku do globisha obok listy słów, które powinien znać każdy, prezentujemy zestawy dodatkowych, które powinni znać przedstawiciele określonych grup zawodowych czy społecznych. Jeśli więc pracujesz w finansach, musisz wiedzieć, co to znaczy liability (odpowiedzialność, zobowiązanie np. prawne, finansowe), ale nie musi się tego słowa uczyć ktoś, kto podróżuje z plecakiem po świecie. Poza tym w przypadku globisha inna jest filozofia językowej komunikacji.

Co pan ma na myśli?
Jeśli wszyscy posługujemy się literackim angielskim, zakładamy, że musimy znać jak najwięcej słów, idiomów czy skomplikowanych konstrukcji, a jak ktoś nas nie rozumie, to jego problem. Globish przenosi odpowiedzialność za komunikację na osobę mówiącą: muszę powiedzieć tak, żeby zostać zrozumianym. To szczególnie ważne w przypadku kontaktów z partnerami biznesowymi. Drugą ważną podstawą globisha jest zasada „enough is enough”, czyli „dosyć wystarczy”. Nie muszę znać języka perfekcyjnie, muszę znać go na tyle, żeby móc się porozumieć z innymi. Ważne, żeby być sprawnym i skutecznym.

czytaj dalej >>>



Nauczyciele panu tego nie wybaczą.
Globish nie ma ambicji bycia pełnoprawnym językiem, bo przecież ten jest obiektem kultury, narzędziem, które służy do krzewienia jej. Jeśli chcesz w pełni zachwycić się, czytając Oscara Wilde’a czy Johna Miltona w oryginale, nie masz wyjścia – musisz się uczyć angielskiego. Ale jeśli chcesz zrobić interes w Paryżu czy Istambule, trzymaj się globisha. Do celów biznesowych i turystycznych wystarczy. Bo jeśli zaczniesz się wyrażać tak, jakbyś właśnie ukończył Oksford, może się okazać, że będziesz miał takie same problemy jak moi brytyjscy współpracownicy w rozmowach z partnerami w Tokio czy Pekinie.

No właśnie. W swojej książce „Globish na całym świecie” wydanej także po polsku, pisze pan, że to native speakerzy mogą mieć problem. Powołuje się pan na raport „English next” opracowany przez British Council, który mówi, że ich wymowa przestaje być wzorcem dla poznających angielski. Poza tym tylko około 10 proc. native speakerów uczy się drugiego języka, co stwarza dla nich poważne zagrożenie na rynku pracy.
Dotąd uważaliśmy, że native speakerzy to – proszę wybaczyć użycie idiomu – złoty standard języka angielskiego. Szkoły językowe najwięcej pieniędzy wydawały właśnie na zatrudnianie takich osób, często nie patrząc na ich kompetencje pedagogiczne, ale sugerując się tym, że mówią jak Elżbieta II. A my, obcokrajowcy, wkładaliśmy dużo wysiłku w szlifowanie akcentu. A przecież nie chodzi o to, żebyśmy udawali brytyjską królową. To zresztą mało osiągalny cel. Nie mówiąc już o tym, że inaczej mówią Amerykanie, inaczej Australijczycy, inaczej Kanadyjczycy. Więc który akcent powinno się kopiować?

Może amerykański, biorąc pod uwagę znaczenie gospodarki Stanów Zjednoczonych i wypływ ich kultury?
Nie. Prawidłowa odpowiedź brzmi: żaden. Powinniśmy się skupić na uczeniu takiej wymowy, by zostać zrozumianym. To wszystko. Mój silny francuski akcent to część mnie. Gdy się wypowiadam, nie muszę udawać, że jestem Brytyjczykiem czy Amerykaninem, dopóki wiadomo, o co mi chodzi.

Gdyby na świecie miałoby być tak, jak pan mówi, zbankrutowałaby cała gałąź gospodarki oparta na nauczaniu angielskiego. W samych Chinach, gdzie uczy się go około 300 milionów ludzi, to – jak wynika z raportu McKinsey & Co. – biznes wart rocznie 2,1 miliarda dolarów.
Nie chodzi o to, żeby przestać uczyć angielskiego zupełnie, ale żeby zmienić metody nauczania. Gdy przychodzisz do szkoły językowej, rozpoczynasz jakiś etap nauczania, realizujesz go, przechodzisz do następnego i tak dalej. Kiedy już masz wrażenie, że znasz angielski, szkoła mówi ci: „Ależ skądże! jest jeszcze poziom wyżej”. Ta nauka nie ma końca. A nauczyciel globisha wpoi w ciebie 1500 słów i po 6 – 12 miesiącach od rozpoczęcia nauki stwierdzi: Nie chcę cię więcej widzieć. Na klasyczny angielski trzeba minimum 4 – 5 lat, a właściwie to projekt na całe życie. Sam uczę się go już 40 lat i wciąż mam problemy. Ale czy naprawdę musiałem poświęcić czas na zapamiętanie takich słów jak „quislingism” (kolaboracja) czy „ulotrichous” (tak się mówi o kręcących się i wełnistych włosach)? Nie mam jednak wątpliwości, że chętnych do nauki angielskiego na tak zaawansowanym poziomie nie zabraknie. Nie tylko wśród fanów brytyjskiej literatury, ale też na przykład wśród tych, dla których znajomość języka na poziomie oksfordzkim to wciąż wyznacznik statusu społecznego. Osoby na wysokich stanowiskach, menedżerowie wyższego szczebla czy intelektualiści z dodatkowej nauki na pewno nie zrezygnują.

czytaj dalej >>>



Czy są już nauczyciele globisha?
Na tej zasadzie uczy się na przykład podczas większości intensywnych kursów języka. „Globish na całym świecie”, podręcznik, który napisałem wspólnie z Davidem Honem, w ciągu roku od ukazania się na rynku przetłumaczony został na dziesięć języków, w tym polski (jest w wersji dwujęzycznej). Stworzyliśmy również interaktywne kursy na komputer i komórkę. Zakładają one, że początkowa znajomość języka oscyluje wokół 350 słów, następnych uczy się krok po kroku. Idea globisha popularna jest w Korei, gdzie zajmuje się tym jedna z uczelni.

Ilu ludzi na świecie posługuje się globishem?
Trudno to jednoznacznie stwierdzić, ale szacuję, że około 500 mln. Świadomych tego faktu jest znacznie mniej, choć słowo globish coraz częściej pojawia się w mediach. We Francji interesuje się tym tematem około 20 tys. osób. Nasza strona ma 565 tys. odwiedzających, a listę 1500 słów ściągnięto już kilkadziesiąt tysięcy razy. Bardzo przydatny jest też program Word Web, który można ściągnąć z sieci za darmo. To taki interaktywny tezaurus. Polega na tym, że gdy czytamy tekst po angielsku i nie rozumiemy jakiegoś słowa, wystarczy dwa razy kliknąć myszką, by obok wyświetliła się lista wyrazów bliskoznacznych. Dzięki temu uczymy się nowych, no i ułatwiamy sobie życie. To przecież główne założenie globisha.

Strasznie jest pan pragmatyczny, ale czy przez takie myślenie nie przemawia przypadkiem lenistwo?
Skądże znowu! Wyłącznie doświadczenie, zwłaszcza biznesowe, i chęć skutecznej komunikacji. Bo ja przecież nie jestem przeciwny nauce języków. Wręcz odwrotnie. Wydaje mi się jednak, że za dużo czasu spędzamy na nauce angielskiego, zamiast wziąć się za naukę jakiegoś innego języka. Ale nie po to, by być lepiej zrozumianym, gdy w dane rejony pojedziemy na wakacje, lecz by rozszerzyć nasze horyzonty kulturowe. Przecież teraz jest tak, że jeśli czytamy książki w obcych językach, to sięgamy głównie po angielskie. Nie zdajemy sobie sprawy, jak przepiękna jest literatura hiszpańska, japońska czy rosyjska, którą nie możemy się w pełni delektować, bo nie znamy języka, a tym samym i kultury autorów tych dzieł. A kto powiedział, że Szekspir jest lepszy od Cervantesa?

Albo od Konfucjusza. Nie boi się pan, że zanim zdążymy opanować globish, trzeba będzie się przestawić na mandaryński?
Pewnie już tego nie doczekam, bo mam 70 lat, ale nie mam wątpliwości, że pani przyjdzie żyć w czasach, w których Chiny będą pierwszą na świecie potęgą ekonomiczną i wojskową. Ale tu wracamy do tego, o czym mówiłem wcześniej: najważniejsza jest komunikacja. A ta jest znacznie łatwiejsza w angielskim niż w chińskim, więc raczej globish pozostanie dominujący. Proszę się nie martwić, nie musi się pani jeszcze uczyć chińskich znaków. Chyba że będzie chciała pani zrobić wyjątkowe wrażenie na swoich chińskich przyjaciołach albo kontrahentach.

czytaj dalej >>>



Może zabrzmi to stereotypowo, ale dziwne, że Francuz jest entuzjastą angielskiego.
To pragmatyka! Oczywiście nie mogę nie pamiętać o dwóch wiekach naszej dominacji. Lingua franca nie miała jednak źródła w sytuacji ekonomicznej czy politycznej Francji. Chodziło raczej o wiek oświecenia, czyli dominację intelektualną – największe dzieła tej epoki pisane były po francusku. Skończyło się to w 1919 r., gdy podpisywano traktat wersalski. Dwaj spośród trzech współtwórców i głównych sygnatariuszy, brytyjski premier i amerykański prezydent, z racji urodzenia mówili po angielsku. Trzeci, francuski premier George Clemenceau, miał żonę Amerykankę. Ale potem, zresztą niezbyt dawno temu, był jeszcze jeden moment, gdy francuski znowu zatriumfował.

Kiedy?
Gdy Watykan zabrał się do wydania nowego katechizmu Kościoła katolickiego (ukazał się w 1992 r.), bo poprzedni pochodził z XV w., nie wiedziano, jaki język ma być bazowy, czyli z którego będzie się potem dokonywać przekładów. Myślano o łacinie, włoskim, angielskim, ale w końcu zdecydowano się na francuski, bo jest najbardziej precyzyjny. Na co dzień jednak wystarczy globish. Do komunikacji międzynarodowej jest wprost idealny.

Sugeruje pan, że na przykład Unia Europejska powinna tłumaczyć wszystkie dokumenty na jeszcze jeden język?
Gdy w swoich książkach podaję cytaty z tekstów angielskich, tłumaczę je na globish. Ale zdaję sobie sprawę, że to na dłuższą metę nierealne, chociażby dlatego że urzędowe pisma musiałyby być dużo dłuższe, bo globish jest językiem opisowym.

Jaki wpływ będzie miał globish na światową gospodarkę w przyszłości?
Tego precyzyjnie nie da się oszacować. Olbrzymi wpływ globisha widać w przypadku tak zwanych miękkich kompetencji, czyli na przykład zaufania, chęci współpracy. Pracowałem w kilku dużych firmach, między innymi w Peugeot, Digital Equipment Corporation (DEC), a teraz widzę, co się dzieje w krajach rozwijających się. Mieszkańcy Europy Zachodniej coraz chętniej robią biznesy ze Wschodem, bo przestają dostrzegać barierę językową. A bierze się to nie z wyjątkowo wysokiego poziomu angielskiego, ale w dużej mierze właśnie z tego, że jesteśmy bardziej otwarci i życzliwi drugiej stronie, z którą chcemy się dogadać.

*Jean-Paul Nerriere, ojciec globisha, autor wielu publikacji o tej tematyce