Syria jest dziś najgorszym miejscem do bycia dzieckiem - przyznaje Hamida Lasseko, zastępca przedstawiciela UNICEF w stolicy Syrii, Damaszku. Organizacja Narodów Zjednoczonych kilka tygodni przed trzecią rocznicą rozpoczęcia niezwykle krwawego konfliktu w Syrii opublikowała raport, w którym po raz pierwszy starała się nakreślić sytuację, w jakiej znajdują się tam dzieci.

Lektura dokumentu jest doświadczeniem wstrząsającym. Pośród liczb i danych - 10 tysięcy dzieci, które straciły życie, milion musiało uciekać z kraju przed przemocą - są relacje tak brutalne, że aż trudno w nie uwierzyć. Tortury, porwania, egzekucje, wykorzystywanie seksualne, wysyłanie na front - tego doświadczają 10-, 12-, 14-latki. W tej sytuacji zupełnie błahym problemem wydaje się fakt, że niemal trzy miliony dzieci w wieku szkolnym nie może chodzić do szkoły.

Reklama

W ciągu trzech lat wojny najsilniejszą reakcję świata wywołał ubiegłoroczny atak chemiczny, w którym zginęło co najmniej półtora tysiąca ludzi. Dyplomatyczne zabiegi sprawiły, że do Syrii weszli specjaliści, którzy zajęli się wywożeniem syryjskiej broni chemicznej. Jednak jeszcze latem 2011 roku reżim Baszara al-Asada sięgnął po broń, która do dziś zabiła lub okaleczyła tysiące ludzi. Broń kasetowa to pociski rozpryskowe, które mają w sobie od kilku do nawet setek małych pocisków. Do eksplozji dochodzi w powietrzu, przez co schowane w brzuchu ładunku mimibomby rozpryskują się we wszystkich kierunkach.

Broń kasetowa jest oficjalnie zakazana. Jednak Human Right Watch wielokrotnie raportowała o użyciu ich przez reżim Asada. Zdjęcia, które prezentowano jako dowody, przedstawiają pociski wyprodukowane w Rosji w roku 1991. Mogą one być wystrzeliwane przez artylerię albo zrzucane z samolotów. Gdy spadną w tłum, ofiar jest mnóstwo. Co więcej, nie wszystkie z minibomb wybuchają od razu - w ten sposób tworzy się swego rodzaju pole minowe. Wystarczy, że taki kilkucentymetrowy pocisk weźmie do ręki dziecko... O tym, jaka jest żywotność takich pocisków, niech świadczy, że w Wietnamie ponad pół wieku po wojnie ludzie wciąż od nich giną.

Raport ONZ na temat sytuacji dzieci w Syrii mówi o "niewypowiedzianych cierpieniach" doznawanych przez najmłodszych. Chyba najbardziej wstrząsający jest fakt, że reżim Baszara al-Asada dopuszcza się tortur na kilkunastoletnich dzieciach. W raporcie przytoczona jest opowieść 16-letniego chłopca, który wraz z innymi nastolatkami został uwięziony. Zeznał on, że widział na własne oczy, jak jego 14-letni towarzysz został najpierw wykorzystany seksualnie, a potem zamordowany. Opowiadał, że dorośli i dzieci są bici metalowymi pałkami, wyrywa się im paznokcie, obcina palce. - Byli też uderzani młotkiem w plecy. Nieraz tak długo, aż umierali - opowiadał chłopak.

Inne zeznania mówią o tym, że dzieci są przywiązywane za nadgarstki i kostki do ścian i sufitów. W ten sposób uwięzione są bite i rażone prądem, przypalane papierosami. Są przetrzymywane w izolatkach i pozbawiane snu przez dziesiątki godzin. Aby je zastraszyć, improwizuje się egzekucje lub każe patrzyć na torturowanie ich bliskich.

Porwania i tortury dzieci to najczęściej akt zemsty właśnie na ich najbliższych. Reżim wykorzystuje do przeprowadzania takich operacji paramilitarne jednostki takie jak szabiha, czyli milicja, która w praktyce jest przybudówką sił zbrojnych.

ONZ zwraca również uwagę, że czystego sumienia nie mogą mieć walczący z reżimem opozycjoniści, którzy dają dzieciom broń i każą walczyć. Dzieje się tak często, gdy w szeregach rebeliantów - w raporcie mowa jest o Syryjskiej Wolnej Armii - jest już ktoś z rodziny dziecka, bądź gdy straciło ono całą rodzinę i nie ma się gdzie podziać. Pewien 16-latek, który trafił do szpitala niedaleko Aleppo opowiadał, że został ranny w czasie walk z siłami reżimu. Jak przyznał, spędził z Syryjską Wolną Armią ponad trzy miesiące.

Już nawet 14-letnie dzieci są wykorzystywane jako dostarczyciele jedzenia czy pakowacze amunicji. Zdarza się jednak coraz częściej, że dzieci wysyłane przez klany na front są przez oddziały SWA odsyłane do domów.

Zupełnie inną praktykę stosują sił reżimu - dla nich dzieci to doskonałe żywe tarcze. W maju 2012 roku wojska rządowe weszły do szkoły podstawowej w miejscowości As Safira w rejonie Aleppo. 30 chłopców i 25 dziewcząt w wieku 10-13 lat zostało wyprowadzonych. Ustawiono ich w rzędach tuż przed żołnierzami i tak kazano maszerować w stronę miejscowości, którą niewiele wcześniej zdobyła Syryjska Wolna Armia.

CZYTAJ DALEJ >>>



Ostatnio stosowaną przez reżim metodą jest głodzenie. To strategia, która ma zmiękczyć wspierających rebeliantów cywili. Tak jest np. w okolicach Damaszku. W centrum miasta życie toczy się w miarę normalnie - działają sklepy, jest w nich jedzenie, rzecz jasna droższe niż przed wojną, jednak wciąż w zasięgu mieszkańców. Jednak już na wschód od stolicy, na terenie zamieszkanym przez około miliona osób, ceny są o 1000 procent wyższe. Tam ludzie są bledsi, chudsi niż w centrum Damaszku. Wielu nie jadło mięsa od tygodni. Próbuje się uprawiać jakieś rośliny. Niektórzy przemycają pieniądze, by kupić choć worek ryżu, inni nasiona, z których można byłoby wyhodować warzywa.

Najbardziej dramatyczna sytuacja panuje jednak w obozie palestyńskich uchodźców w Yarmouk. Tu z głodu zmarło już ponad 120 osób, w tym dzieci. Ludzie jedzą liście drzew, kaktusy. Wielu ryzykuje życie i wystawiając się na strzał snajpera, przeszukuje ulice, licząc, że znajdzie cokolwiek, co można ugotować i zjeść. Ludzie zabijają i zjadają psy i koty, choć zdarza się, że na ciałach wychudzonych zwierząt nie ma ani grama mięsa. Niektórzy piją psie mleko.

Reklama

Sytuację dodatkowo utrudnia fakt, że od roku w całym rejonie nie ma prądu. Mieszkańcy są więc uzależnieni od generatorów, a te - od tego, ile uda się zdobyć paliwa.

Rejony głodujące są otoczone przez siły rządowe, które kontrolują każdego wjeżdżającego i wyjeżdżającego. Ci, którzy próbują przemycać niewielkie ilości jedzenia, ryzykują życie. Amnesty International w raporcie na temat sytuacji w obozie Jarmouk przytacza historię mężczyzny, który jadąc z synem próbował wwieźć chleb. Został postrzelony w głowę w punkcie kontrolnym.

Wojna, której końca nie widać, zmusiła do porzucenia domu lub jego gruzów ponad sześć milionów osób. Wielu żyje w obozach dla uchodźców. Ci, którzy przedostali się np. do Turcji, mieszkają w namiotach, mają dostęp do wody, do lekarza, dostają jedzenie. Ci, którzy zamieszkali niewiele dalej, ale wciąż jeszcze po syryjskiej stronie, żyją bez ogrzewania, często w prowizorycznych obozowiskach. Wiele dzieci, mimo surowej zimy i śniegu, biegało w klapkach lub nawet na bosaka. O ile udało się zorganizować piecyki, nie ma czym w nich palić - większość okolicznych drzew ścięto i spalono w czasie zimy. A jeszcze w lutym temperatura w nocy spadała do kilku stopni Celsjusza.

ONZ alarmuje, że niemal trzy miliony dzieci nie ma dostępu do edukacji. Już trzeci rocznik najmłodszych w ogóle nie rozpoczął nauki. Około dwóch milionów dzieci natychmiast potrzebuje pomocy i wsparcia psychologicznego. Tysiące straciły kończyny, kraj pełen jest sierot, dzieci bezdomnych, których dzieciństwo zostało bezpowrotnie okaleczone. Eksperci są zgodni, że można już mówić o syryjskim straconym pokoleniu, któremu niezwykle ciężko będzie się podźwignąć z powojennej traumy. Obowiązkiem świata zaś będzie niesienie im pomocy. Najpierw jednak wojna musi się skończyć.