p

Pierre Manent*

Przyszłość europejskiego projektu

Będę mówił o sznurku w domu powieszonego, czyli przedstawię kilka uwag na temat kulturowych i politycznych granic Europy.

Reklama

Sytuację, w jakiej się znajdujemy, można podsumować w następujący sposób: dominująca w Europie opinia podważa zasadność istnienia granic państwowych w imię granic kulturowych i jednocześnie kwestionuje granice kulturowe w imię jedności rodzaju ludzkiego. Pozbawia nas tym samym wsparcia dwóch nauk pozwalających, jeśli nie rozwiązać, to przynajmniej sformułować palące problemy, które przed nami stoją: starożytnej nauki o polityce, która wagę przywiązuje przede wszystkim do politycznej formy i ustroju oraz nowożytnej (albo liberalnej) nauki o polityce, która stwarza przestrzeń dla "kultury". Pozbawieni tych wspaniałych naukowych narzędzi - skądinąd właściwych jedynie dla Europy (żaden inny obszar kulturowy nie posiada niczego zbliżonego) - możemy tylko zamknąć oczy i wypowiedzieć donośny akt wiary. Tego właśnie oczekiwano od nas w czasie referendum nad europejską konstytucją.

Reklama

Nim jednak w sposób nieco zuchwały spróbuję ponownie zastosować wspomniane naukowe narzędzia, muszę najpierw krótko określić obecny stan opinii. Oczywiście opinia publiczna w kwestii Europy nie dzieli się na tych, którzy są "za" i tych, którzy są "przeciw" Europie. Będziemy znacznie bliżej prawdy, jeśli za punkt wyjścia przyjmiemy, że niemal wszyscy są "za" Europą, choć nie wszyscy w ten sam sposób. Gdyby było inaczej, "konstrukcja europejska" nigdy nie stałaby się oczywistym elementem w polityce krajów europejskich, zwłaszcza Francji, którym jest od przeszło 50 lat. Istnieją oczywiście opory czy niechęci, niepokoje i lęki narodowe, które można podzielać w większym lub mniejszym stopniu, ale wszystkie one zakładają, że "tworzenie Europy" jest i będzie stale na porządku dziennym. Zagrożeniem dla niego nie są owe opory czy niechęci, lecz podziały wewnątrz absolutnie dominującej proeuropejskiej opcji. Obecna sytuacja nie wynika z walki między nowym przedsięwzięciem a starym ładem (czy brakiem ładu), lecz stanowi punkt przecięcia się trzech rozbieżnych sposobów widzenia tego, czym jest konstrukcja europejska. Oczywiście perspektywy te często mieszają się ze sobą w publicznych wypowiedziach. To dodatkowy powód, by spróbować ściśle je od siebie oddzielić.

Pierwszą z nich jest perspektywa czysto uniwersalistyczna. Konstrukcja europejska to wedle niej pierwsza próba unifikacji ludzkości jako takiej. Właśnie dlatego, że Europa sama popełniła i zarazem była ofiarą największej zbrodni w dziejach, przeszła zaraz potem swego rodzaju nawrócenie, które teraz trzeba pogłębiać i rozszerzać. Nawrócenie to zawiera w sobie obietnicę przekroczenia tradycyjnego ładu czy też bezładu politycznego. Omawiana perspektywa sprzyja zatem nieskończonemu rozszerzaniu Unii Europejskiej i jest silnie obecna u części katolickich zwolenników "tworzenia Europy". Perspektywa druga jest zupełnie inna - ani zbyt katolicka, ani nawet specjalnie religijna. To perspektywa angielska, albo - jak kto woli - generalizacja angielskiego sposobu widzenia. Często mówi się, że Anglicy są wrodzy Europie. W pewnym sensie to oczywiście prawda, ale z drugiej strony Europa, która teraz powstaje, jest w znacznej mierze Europą w stylu angielskim.

Reklama

Jej najistotniejszą cechą jest rozpowszechnienie angielskich czy anglosaskich obyczajów: języka, korporacyjnego zarządzania itd. wraz z zachowaniem narodów w ich obecnym kształcie. Ten ostatni element ma oczywiście fundamentalne znaczenie. Systemowa siła rozwiązania angielskiego - pozostawiając już na boku jego sytuacyjną przewagę w postaci prestiżu i potęgi Ameryki - tkwi w tym, że jest ono najprostszym i najbardziej prawdopodobnym kompromisem między narodowymi tradycjami a pokusą nowej unifikacji rodzaju ludzkiego. Zachowujemy narody w ich obecnej postaci, muszą one jedynie przystosować się do procesu globalizacji, którą wspierają dyrektywy europejskie. Bierzemy sporą garść narodów - 9, 15, 25, 30 - ile tylko się chce, wrzucamy je do kotła "wolnej i swobodnej konkurencji", lekko wstrząsamy i oto mamy piękną "Europę", która spełnia marzenia polityki angielskiej. Bądźmy szczerzy: Europa 25 krajów nie może być niczym innym niż tą Europą w stylu angielskim - traktat konstytucyjny nic by tu nie zmienił. Ta druga perspektywa jest tak oddalona, jak to tylko możliwe od pierwszej, ale to one wspólnie nadają wielki impet procesowi nieograniczonego rozszerzania się Unii Europejskiej także poza jej obecne granice.

Warto zauważyć, że oba wymienione sposoby widzenia nie są we właściwym sensie "europejskie", lecz raczej "z Europy". Perspektywa "europejska" sensu stricto zakładałaby stworzenie odrębnego europejskiego organizmu politycznego, niezależnego od narodów, które dotąd tworzyły Europę, niezależnego od przestrzeni transatlantyckiej i rynku światowego. To z pewnością najbardziej interesująca intelektualnie perspektywa i - powtarzam - jedyna, którą można nazwać w pełni "europejską". To perspektywa "federalistyczna", która ma swoich wpływowych zwolenników w naszym kraju i która stanowi trzeci element w naszej klasyfikacji.

Poniosła ona porażkę i dlatego właśnie porażkę poniosła też cała europejska konstrukcja. (Jedynie federaliści - powtórzmy to raz jeszcze - na serio myślą o "budowaniu Europy"). Dlaczego tak się stało? "Prawdziwych Europejczyków" wyróżnia niechęć wobec nieustannego rozszerzania Unii. Szczególnie wrodzy pozostają przyjęciu Turcji - ich wrogość jest tu większa niż wrogość tych, którzy przyjmują perspektywę bardziej "narodową" i dla których Turcja to po prostu kolejny naród do kolekcji. Jakich argumentów używają wrogowie przyjęcia Turcji? Przede wszystkim jednego: argumentu "kultury" - Turcja to wielki kraj, ale obcy "kulturze europejskiej". Europejski organizm polityczny, o którego budowanie tu chodzi - powinien zaś być wzorowany na organizmie kulturowym, jeśli można tak powiedzieć. Albo, mówiąc prościej, polityczne granice Europy powinny w jak największym możliwym stopniu pokrywać się z jej granicami kulturowymi. Jakie są jednak kulturowe granice Europy? To pytanie otwiera pole historycznej dyskusji, w której każdy ma swoją własną tezę. Dla mnie zwycięzcą w tej debacie pozostaje na razie Alain Besan?on, który bardzo uczenie i elokwentnie bronił tezy zakładającej, że wschodnią granicę Europy - jedyną, którą można ewentualnie podawać w wątpliwość - wyznacza "linia gotyckich kościołów" [przywoływany tekst A. Besancona drukowaliśmy w "Europie" nr 5 z 5 maja 2004 r. - przyp. red.]. Nie będę się tu zatrzymywał nad praktycznymi ograniczeniami podejścia, które fundament politycznej budowli - sprawę bądź co bądź niebłahą - uzależnia od historycznego uzasadnienia, choćby nie wiadomo jak przekonującego. Jakkolwiek bowiem byłoby ono przekonujące, pojawią się inne uzasadnienia, podparte równie dobrymi argumentami, które przedstawią inny sposób wyznaczenia granicy. Odłóżmy jednak na bok te praktyczne trudności - choć są one ogromne. Przyjrzyjmy się rodzajowi używanych tu argumentów, czyli bezpośredniemu odnoszeniu do siebie granicy politycznej i granicy kulturowej.

Granica kulturowa jest w tym wypadku granicą religijną. Alain Besan?on wyznacza swoją na styku chrześcijaństwa zachodniego i wschodniego. Bardziej powszechne jest rozdzielanie obszaru chrześcijaństwa i islamu. Takie opinie są w pełni uprawnione, jako że religia uznawana jest za wyznacznik par excellence kulturowy. Jednocześnie dyskusja nad nią, jak wiadomo, nie znalazła dla siebie miejsca w przestrzeni publicznej. Przyczynę znamy wszyscy: nikt nie chce stawiać kwestii relacji między islamem a wolnością polityczną. Ten opór jest politycznie czy społecznie zrozumiały, ale oznacza, że Europa - pragnąc wreszcie dokończyć budowę własnego gmachu - odwraca się plecami do nauki o społeczeństwie i polityce, którą sama wypracowała w trakcie ostatnich dwóch czy trzech stuleci. Problem relacji między wolnością polityczną czy wolnością w ogóle a religią czy religiami to, by tak rzec, połowa całej socjologii albo nowożytnych nauk społecznych. Jeśli odsuniemy na bok te problemy, pozbędziemy się tym samym połowy dzieła Monteskiusza, jednej czwartej Tocqueville'a, być może dwóch trzecich Maxa Webera. Dziwne, że Europa usiłuje wypracować swój intelektualny fundament, odrzucając czy odmawiając użycia najbardziej wyrafinowanych narzędzi intelektualnych wypracowanych przez liberalną naukę o polityce i społeczeństwie.

Jednocześnie argumentacja "kulturowa" - niezależnie od tego, jak byłaby prawomocna - wydaje mi się mało istotna z politycznego punktu widzenia. Sugerowałem już gdzie indziej, że perspektywa kulturowa jest bardziej perspektywą historyka czy antropologa - a więc perspektywą teoretyczną - niż praktycznym czy politycznym sposobem widzenia spraw przez męża stanu bądź obywatela. To prawda, że poszukując "wspólnej kultury" europejskiej, zwracamy uwagę na "to, co wspólne". Czyż polityka nie jest rozważaniem "wspólnej sprawy", "rzeczy pospolitej"? Rzeczywiście jest, ale wspólny element kulturowy, który odnajduje historyk czy antropolog, to coś jakościowo różnego od niej. To już ostatni, drażliwy punkt mojego wywodu.

Pojęcie "kultury" zostało najpierw wypracowane przez liberalną naukę o polityce, a dokładniej przez Monteskiusza, który określił kulturę mianem "ogólnego ducha". Czym jest według niego "ogólny duch narodu"? Przypomnijmy sobie: "Wiele rzeczy włada ludźmi: klimat, religia, prawa, zasady rządu, przykłady minionych rzeczy, obyczaje, zwyczaje; z czego kształtuje się ogólny duch będący ich wynikiem". "Ogólny duch" jest za każdym razem połączeniem - szczególnym i niepowtarzalnym - wyznaczników ludzkiego działania. To pewna synteza. Co jej dokonuje? Forma polityczna, czyli w przypadku Monteskiusza naród. To pozwala mu stwierdzić na przykład, że Anglicy są "tym spośród ludów w świecie, który najlepiej umiał posługiwać się równocześnie tymi trzema wielkimi rzeczami: religią, handlem i wolnością" [wszystkie cytaty z Monteskiusza w przekł. T. Boya-Żeleńskiego - przyp. tłum.]. "Ogólny duch", "kultura" jest więc wynikiem operacji syntezy, której dokonuje ciało polityczne.

To prawda, że rezultat ten dostarcza następnie pewnego rodzaju reguły politycznego działania: mąż stanu odznaczający się "umiarkowaniem" będzie działał tak, by uszanować ogólnego ducha narodu, któremu przewodzi. Jednak ta reguła jest przede wszystkim efektem polityczności, wynika z niej. Posiada zatem rzeczywiste znaczenie wyłącznie w politycznych ramach, w obrębie których się zrodziła i które pozwalają jej zachować sens. Jeśli rozważamy pojęcie kultury poza kontekstem ciała politycznego, a następnie usiłujemy na tym pojęciu budować nowe ciało polityczne, dokonujemy fatalnej w skutkach inwersji łańcucha przyczynowo-skutkowego. "Kultura europejska" - jeśli kiedykolwiek zaistnieje coś takiego w porządku politycznym - to kultura, którą stworzy europejskie ciało polityczne, kiedy wreszcie powstanie. Kultura bez swojej politycznej matrycy to nawet nie zapach z pustego naczynia, to zapach z naczynia rozbitego w kawałki.

Ten krótki wywód wystarczy, jak sądzę, by pokazać wewnętrzną słabość "kulturowego" argumentu federalistów, jedynego poważnego argumentu jedynych rzeczywistych zwolenników Europy. Wydawałoby się więc, że dyskusja jest zamknięta, że sprawa Europy jest stracona, a Anglia odniosła ostateczne zwycięstwo. Mamy do czynienia jedynie z europejskim roszczeniem pozbawionym wszelkiej substancji, wspartym za to przez "kulturę" i "wartości".

Chyba że... Zakładając, iż niniejsza analiza nie jest arbitralna, można zadać sobie pytanie: z jakich zasobów mogłaby jeszcze czerpać Europa? Tylko z własnej nieobecności oraz skutków tejże dla świata - w oparciu o to i tylko o to Europa może zaistnieć politycznie. Jak zauważył trafnie Jean Baechler, Europa jest wielkim niepewnym punktem w politycznym ładzie światowym, który właśnie się wyłania. Stany Zjednoczone są czymś, co posiada swój bardzo określony charakter. Tak samo Chiny i Indie. Wiele będzie zależeć od tego, co wydarzy się w tych trzech wielkich państwach. Ale europejska nieokreśloność może być jeszcze bardziej brzemienna w skutki.

Presja innych wielkich mas duchowych i politycznych zmusi w końcu Europę - jeśli nie utraciła ona jeszcze wszelkiej możliwości działania - do przyjęcia jakiejś postaci, która nie będzie niczego zawdzięczać brukselskiej Komisji ani Parlamentowi w Strasburgu, formy, o której nic nie możemy powiedzieć, podobnie jak nic nie da się powiedzieć o środkach, za pomocą których ta forma się urzeczywistni - nawet tego, czy będą to środki pokojowe. Jednak forma ta narodzi się jako odpowiedź wszystkich lub przynajmniej niektórych europejskich narodów na nacisk ogromnych politycznych i duchowych mas, których gra tworzy życie świata. Wtedy i tylko wtedy granice polityczne pokryją się z granicami kulturowymi, ponieważ z nowego politycznego porządku europejskiego narodzi się nowa europejska kultura.

Pierre Manent

© "Commentaire", zima 2005/2006

przeł. Michał Warchala

p

*Pierre Manent, filozof, historyk idei. Profesor paryskiej École des Hautes Études en Sciences Sociales. Historyk liberalizmu i jeden z najwybitniejszych badaczy zachodniej myśli politycznej. Członek zespołu redakcyjnego kwartalnika "Commentaire", autor politycznych analiz publikowanych w "Le Figaro". W Polsce ukazała się jego "Intelektualna historia liberalizmu" (Kraków, 1994). W "Europie" nr 20 z 18 maja ub.r. opublikowaliśmy jego tekst "Europa i przyszłość narodu".