Robert Mazurek: Jak żyły czerwone królewięta? Dzieci partyjnej elity, członków Biura Politycznego w czasach stalinowskich?
Antoni Zambrowski: Były różne królewięta, ale akurat ja jestem dość kiepskim egzemplarzem. Był taki dowcip w czasach stalinowskich: „Jaka jest najlepsza partia w Polsce? Oczywiście Lusia Bermanówna”, córka Jakuba. Tego samego nie dałoby się już powiedzieć o dzieciach Bieruta, bo były wyjątkowo skromne. Mnie, jako czerwonemu królewiątku, nie wypada o tym mówić, ale znam jeszcze z liceum Reytana córkę Bieruta, Olę Jasińską, wyjątkowo sympatyczną i skromną dziewczynę.

A pan należał do bananowej młodzieży?
A skąd! Nawet bananów nie jadłem, tylko cytryny (śmiech). Tyle tego, że przepadałem za jazzem. Byłem abnegatem, a nie bikiniarzem. W ósmej klasie na bal przyszedłem w dresie, nawet nie miałem innych spodni. Rodzice zaczęli nas ubierać po ludzku dopiero, jak podrósł mój brat i to on na nich to wymógł, więc jeździliśmy do Śródmieścia do ubeckich konsumów, gdzie był krawiec i szył nam co potrzeba. Akurat myśmy starali się żyć normalnie. Mieszkaliśmy przy ul. Puławskiej, nomen omen, bo ojciec był później jednym z przywódców „puławian”. Warszawa, do której przyjechaliśmy w maju 1945 roku, wyglądała koszmarnie, wszystko było zburzone. Na Mokotowie było widać horyzont. W mieście! Pocieszam Czeczenów, by się nie martwili, bo Warszawa wyglądała gorzej niż Grozny.

Państwo jednak nie mieszkaliście na gruzach.
No nie, my żyliśmy jak elita. Mieliśmy bardzo ładne, czteropokojowe mieszkanie. Naszymi sąsiadami byli sami dygnitarze: Hilary Chełchowski, Franciszek Mazur, Zenon Kliszko, Leon Kasman, Franciszek Blinowski, w drugiej klatce mieszkał Wiktor Dłuski, z którym się przyjaźniłem. Potem przenieśliśmy się na al. Szucha, do kamienicy, w której wcześniej mieszkał Mikołajczyk i minister bezpieczeństwa Radkiewicz, który z ojcem darł koty, ale kiedyś opowiedział mu na wczasach, jak to wszedł do mieszkania Mikołajczyka. Tamten przerażony, że po niego przyszli, a Radkiewicz grzecznie przeprosił, że pomylił piętra.

Niezłych miał ojciec znajomych.
Znałem Anatola Fejgina, widziałem nawet niedawno siebie na zdjęciu z nim. To zabawne, ale w 1968 roku w więzieniu mokotowskim poznałem Ewalda Szymiczka, który po Październiku siedział w więzieniu z Fejginem i sprzątał mu celę. Był bardzo zadowolony, że spotkał mnie, kolejną historyczną postać.

Myślał pan kiedykolwiek w latach 50., że zostanie katolikiem?
Nigdy. Chociaż poznając robotników, przekonałem się, że klasa robotnicza jest katolicka i władza wojując z Kościołem, podcina swoje korzenie. I to właśnie usiłowałem powiedzieć tym kretynom z partii, ale mnie wyrzucili.

Bo pan nie tylko się nawrócił, ale i z komunisty został prawicowcem.
To była długa droga. Najpierw nie mogłem uwierzyć w XX zjazd KPZR, broniłem Stalina, ale przeżyłem szok i zaangażowałem się w Październik. Wtedy też usamodzielniłem się, dzięki pozycji ojca dostałem mieszkanie na Świętokrzyskiej, pracowałem, działałem w ruchu młodzieżowym, z którym zerwałem po zamknięciu „Po prostu”. Z PZPR wyrzucono mnie po zebraniu partyjnym na początku 1966 roku, za krytykowanie polityki Gomułki wobec Kościoła. Śmiałem się, że odejdę z partii, jak z niej wywalą Kołakowskiego, ale to mnie wylali wcześniej.

Dwa lata potem trafił pan do więzienia za Marzec.
Bardzo się starali mnie z tym połączyć. Na wiecu na uniwersytecie nie byłem, choć tego dnia miałem prof. Brusowi oddać swoją pracę doktorską, ale piłem z okazji 8 marca. Więc posadzono mnie 12 marca za kierowanie tym spiskiem. To był kompletny absurd, bo mój związek z komandosami polegał na tym, że zbierałem pieniądze dla Kuronia i Modzelewskiego jak siedzieli w więzieniu, a poza tym byłem z nimi w konflikcie ideowym, bo uważałem, że trzeba bronić Kościoła. Dostałem dwa lata, siedziałem do lipca 1969 roku.

W stanie wojennym został pan internowany.
Działałem w „Solidarności”, jednak zatrzymano mnie, jak się dowiedziałem ze swojej teczki, nie jako związkowca, ale jako działacza syjonistycznego, co było kompletnym nonsensem. Mieli bałagan w papierach i nie uwzględnili nawet, że byłem działaczem Akcji Wiernych i zbierałem podpisy pod apelem o msze w radiu i telewizji. Siedziałem na Białołęce w jednej celi z masą ciekawych ludzi, między innymi z Maćkiem Kuroniem i Józwą Chajnem. Kiedyś przyszedł do nas pułkownik od Jaruzelskiego i pyta: „Chajn? Syn tego Chajna? Kuroń? Syn tego Kuronia? Zambrowski? Syn tego Zambrowskiego?”. Pięknie to skwitował Jacek Szymanderski, mówiąc: „Sami synowie, tylko ja z próbówki”. Ale pan pułkownik nie znał się na żartach i aż załkał, że z pierwszym pokoleniem budowaliśmy Polskę Ludową, a drugie pokolenie siedzi w tej Polsce Ludowej w więzieniach.

Przeszedł pan inną ewolucję: od człowieka, któremu ciągle wytyka się pochodzenie żydowskie, do publicysty „Naszej Polski”.
Temat żydowski w ogóle się w domu nie pojawiał. Rodzice pochodzili z całkowicie zasymilowanych, polskich rodzin o żydowskich korzeniach. I ja też byłem wychowywany jako Polak i komunista. Mogę panu opowiedzieć ciekawostkę, że matka była z domu Rafałowiczówna, ale tego nie ma w żadnych papierach. W Moskwie wyrobili mi całkowicie nową metrykę, w której figurowałem jako Anton Antonowicz Lutowicz i matka z domu Lutowicz, bo taki sobie przybrała pseudonim, a ojciec, Roman Zambrowski był osobą adoptującą. Z tymi pseudonimami to są w ogóle jakieś legendy, bo mój ojciec nawet w encyklopedii figuruje jako Rubin Nusbaum, co jest totalną bzdurą. Widziałem jego przedwojenne dokumenty policyjne jako I sekretarza Komunistycznego Związku Młodzieży i nigdzie tam nie ma wzmianki o nazwisku Nusbaum. Dwóch braci Różańskich funkcjonuje pod dwoma nazwiskami (jeden jako Borejsza), bo nie uzgodnili pseudonimów, ale akurat cała rodzina Zambrowskich rozsiana po całym świecie nie zmieniła nazwiska.

A skąd ta „Nasza Polska”?
Opublikowałem tam trochę artykułów, zaczęło się od polemiki z Jerzym Robertem Nowakiem, moim przyjacielem, świadkiem obrony na moim procesie w 1968 roku. Teraz mi moi koledzy z tamtej strony, jak Sergiusz Kowalski z Otwartej Rzeczpospolitej, zarzucają, że jestem antysemitą, no i Żydem, żeby mnie broń Boże antysemici nie polubili. A wszystko przez to, że pisałem prawdę o Jedwabnem, przypominając, że takich incydentów było wtedy na froncie wschodnim pełno, ale że tylko Polskę stawia się teraz za to pod pręgierzem. Więc obrywam za polemiki z naszym przyjacielem Jankiem Grossem, który ma matkę Polkę i ojca Polaka pochodzenia żydowskiego, a w Ameryce odstawia stuprocentowego Żyda i współpracuje ze środowiskami, których jedyną płaszczyzną żydowskości jest wmawianie Polakom antysemityzmu. Naraziłem się też na zarzuty Blumsztajna, ponieważ przypomniałem antysemickie odzywki Kuronia.

Nie uważa pan jednak, że pański alians z antysemitami jest co najmniej dziwaczny?
Przyjaźnię się z masą ludzi o najróżniejszych poglądach, a problem ustalenia, co jest antysemityzmem, a co nie, jest nierozstrzygnięty.

Ciężko było panu żyć jako synowi Romana Zambrowskiego?
Przez całe życie brałem w rzyć przez ojca. Nawet w więzieniu siedziałem nie ze względu na swoje zasługi, tylko przez ojca. Stalinowcy i ubecka kamaryla rodem od Moczara nienawidzili ojca, a jednocześnie Michnik i Kuroń tępili mnie. Dostawałem z obu stron.

Kochał pan ojca?
Mój ojciec robił straszne rzeczy. Nie tłumaczy go nic, nawet to, że wierzył w te swoje ideały, że chciał socjalizmu z ludzkim obliczem, bo jednak był zbrodniarzem. Ale jego ocena historyczna jest niejednoznaczna, bo był też współautorem Października, a później bronił robotników przed Gomułką. Ale oczywiście, że kochałem i matkę, i ojca. Prywatnie był on bardzo miłym człowiekiem.






































Reklama

Cały wywiad można przeczytać w DZIENNIKU.


Antoni Zambrowski, syn komunistycznego dygnitarza Romana Zambrowskiego, publicysta, dziennikarz. Publikuje m.in. w "Tygodniku Solidarność" i "Naszej Polsce". Były opozycjonista, skazywany na więzienie w czasach PRL