W piątek przed południem, dosłownie kilkanaście metrów od drzwi Kancelarii Premiera, 49-letni mężczyzna oblał się rozpuszczalnikiem, a potem podszedł do ulicy przy której znajduje się siedziba Donalda Tuska i tam podpalił. W stanie ciężkim trafił do szpitala. Ma poparzone 40-50 proc. powierzchni ciała.

Reklama

Co go pchnęło do tak desperackiego kroku? Andrzej Ż. przedstawia się w liście do premiera jako zwolennik Platformy, ale też – jak wynika z treści – czuje się zawiedziony, nie wierzy już w sprawiedliwość. Ma 49 lat, żonę i trójkę dzieci. W liście do żony, do którego dotarł Fakt, napisał: „Moja Kochana Żono, przez 3 lata starałem się zapewnić wam normalne życie wierząc, że państwo przecież nie może mieć na uwadze faktu że dla dobra pokrzywdzonych będzie chronić przestępców poświęcając tym samym wolnych obywateli”.

Nieoficjalnie wiadomo, że w Warszawie mieszkał sam. Jego rodzina jest w Małopolsce.

Renata Ż.-R. żona Andrzeja Ż., jest przekonana, że tę tragedię zgotowali jej rodzinie politycy. W poniedziałek ich najstarszy syn miał iść do przedszkola. Mąż miał wraz z nią uczestniczyć dziś w ślubie swojego szwagra Mariusza. "To politycy odpowiadają za tragedię mojego życia" – płacze pani Renata. "Gdzie oni byli, gdy mąż próbował walczyć z przekrętami, gdzie byli, gdy mój mąż pisał do nich skargi i listy! "– oskarża żona Andrzeja Ż.

Reklama

Pięć lat temu urodził się ich pierwszy syn, dwa lata temu kolejna dwójka - bliźniaki. Pani Renata niemal całą ciążę spędziła w szpitalach. Życie bliźniaków było zagrożone.

"Nikt nie podał mi poduszki pod głowę, jak synowej premiera. Nikt nie interesował się problemami naszej rodziny" – mówi z goryczą. A te były coraz większe. Zdaniem żony, Andrzej Ż. wpadł na trop nieprawidłowości w urzędzie, w którym pracował. "Za to zwolnili go z pracy. Zostaliśmy tylko z jego skromną, policyjną emeryturą" – mówi pani Renata.

Andrzej Z. nie mógł znaleźć pracy, gdyż pod jego opieką znajdował się najstarszy syn, a żona całymi miesiącami przebywała w szpitalu. "Zawsze był skryty, nie mówił mi o naszych problemach finansowych. Był jednak bezradny wobec obojętności polityków, którzy głusi byli na sprawy przez niego ujawnione" – opowiada pani Renata.

Reklama

Teraz pani Renata chce wrócić do domu, do Warszawy, by zobaczyć się z mężem. Nie ma jednak pieniędzy na podróż i na życie. "Kto zapłaci za przedszkole mojego dziecka, kto utrzyma naszą rodzinę?" – pyta zapłakana kobieta.



Od 1982 roku Andrzej Ż. pracował w Służbie Bezpieczeństwa, potem w Komendzie Głównej Policji. Po utworzeniu Centralnego Biura Śledczego trafił do pracy w dochodzeniówce – w VI Wydziale zajmującym się zwalczaniem przestępczości zorganizowanej o charakterze gospodarczym. Koledzy z dawnego CBŚ mówią, że Andrzej Ż. był bardzo lubiany, nie było z nim żadnych problemów.

Ze służby odszedł sam – w 2006 roku, gdy tworzone były listy pracowników z esbecką przeszłością. Trafił do pracy w służbach skarbowych – według jednych informacji było to Biuro Dokumentacji Skarbowej w resorcie finansów, według innych – w jednym ze stołecznych urzędów skarbowych. Niewykluczone, że odkrył wówczas jakieś nieprawidłowości, o których zaalarmował m.in. minister Julię Piterę z Kancelarii Premiera – zresztą jej nazwisko pojawia się w liście adresowanym do premiera.

Odszedł z pracy w skarbówce w listopadzie 2008 roku. Jako emerytowany policjant podjął pracę jako ochroniarz w jednym ze sklepów dyskontowych. Tam niedawno uległ wypadkowi, na skutek którego ma problemy z nogami i chodzeniem. W liście do premiera napisał, że w pracy panował wyzysk. Kilka tygodni temu stracił pracę. Wkrótce, jak twierdzi Ż., jego dobytek miał zająć komornik. W liście nie wspomina, że zamierza się zabić. Napisał jednak, że sporządził testament. Daje też żonie wyraźne wskazówki, co ma zrobić, żeby skutecznie ubiegać się o odszkodowanie i zapomogi. Dopisał też, że wysyła rodzinie wszystkie pieniądze.

Andrzej Ż. w jednym z listów napisał, że ze swoimi problemami zwracał się wcześniej do szefów partii opozycyjnych. „Pisałem min. do Kaczora i Napieralskiego, ale jak widzę oni mają to gdzieś. Napieralski (wspaniały ojciec) początkowo zainteresował się sprawą. Za to Kaczor (psychopata) woli walczyć o dobre imię zmarłych niż o żywych, prawo oraz sprawiedliwość w tym kraju” – napisał.

– Nie otrzymałem żadnego listu – zapewniał wczoraj prezes Kaczyński, ale później rzecznik PiS Adam Hofman przyznał, że do biura poselskiego Jarosława Kaczyńskiego wpłynęło kilka pism od Ż. - Nie zajmowaliśmy się tą sprawą z prostych względów. Zajęły się tym organy rządowe powołane do walki z korupcją. Listy były skierowane do Tuska i Pitery. My byliśmy informowani o sprawie - wyjaśnił.

Czytaj w "Fakcie": Ktoś spekuluje złotówką>>>