Przewodniczący związku zawodowego w Polsce nie tylko dostaje mniej niż jego odpowiednik na Zachodzie. Mniejsza jest też dysproporcja zarobków wobec średniej krajowej.
Uposażenie szefa Solidarności Piotra Dudy jest ustalone na stałym poziomie 2,9-krotności przeciętnego wynagrodzenia w sektorze przedsiębiorstw, czyli obecnie 10 848,3 zł brutto. Jego koledzy z zagranicy zarabiają jednak więcej. Len McCluskey, sekretarz generalny największego związku zawodowego w Wielkiej Brytanii, otrzymuje 4,3 razy więcej, niż wynosi średnia krajowa. Tak samo ma się sytuacja w przypadku szefa największej niemieckiej centrali związkowej DGB Michaela Sommera.
Te sumy mają się jednak nijak do uposażeń związkowych szefów po drugiej stronie Atlantyku. Według Center for Public Integrity w 2009 r. dziewięć z 10 największych amerykańskich związków zawodowych miało pracowników zarabiających więcej niż 200 tys. dol. rocznie. Najwięcej zarabia szef nieistniejącego już dziś związku LIUNA Terence O’Sullivan: 618 tys. dol. rocznie, czyli 11,3 razy więcej niż przeciętny pracownik w USA. Stojący na czele liczącego 3,2 mln członków związku NEA, skupiającego głównie nauczycieli, Dennis Van Roekel zarobił w ubiegłym roku mniej, bo 390 tys. dol. (7,1 razy więcej). Odpowiednio większe są także związkowe budżety – tylko NEA miało w 2012 r. do dyspozycji 397 mln dol.
W krajach anglosaskich wielkie pieniądze pociągają za sobą finansową przejrzystość. Sprawozdania finansowe są dostępne w internecie, więc każdy może się dowiedzieć, ile kosztuje np. utrzymanie samochodu sekretarza generalnego brytyjskiego związku Unite. Tymczasem polskie związki zazdrośnie strzegą swoich finansów. Choć Solidarność podaje do publicznej wiadomości zarobki swoich liderów. Roczny budżet pozostaje jednak tajemnicą.
Reklama
Nie ma powodu, byśmy przekazywali do publicznej wiadomości informacje na temat wysokości rocznego budżetu "S". Nie robią tego też inne organizacje utrzymujące się głównie ze składek swoich członków. "S" nie jest jednostką budżetową ani organizacją pożytku publicznego – mówi "DGP" sekretarz "S" Ewa Zydorek, zaznaczając jednak, że wgląd do takich informacji mają członkowie związku.
Reklama
Gigantyczne sumy, jakimi obracają zagraniczne syndykaty, to przede wszystkim efekt większej liczby członków, co przedkłada się na wpływy ze składek. Polska jest krajem o niskim stopniu uzwiązkowienia. Według szacunków OECD 15 proc. pracujących należy do związków, 2,5 pkt proc. poniżej średniej. Zakres działalności związków za granicą także jest znacznie szerszy. – U nas niezależne związki zawodowe zaczęły odradzać się pod koniec lat 70. Na Zachodzie rozwijały się od czasów przedwojennych, a ich rozkwit przypadł na lata 50. i 60. – mówi dr Rafał Towalski z SGH.
Dzięki temu miały czas rozbudować m.in. zaplecze intelektualne, takie jak finansowany przez państwo, ale działający na rzecz związków francuski Instytut Badań nad Gospodarką i Społeczeństwem. W Niemczech istnieje utworzona przy związku IG Metall i nazwana od nazwiska jego pierwszego szefa Fundacja Ottona Brenera. We Francji i Finlandii z kolei związkowcy mają własne towarzystwa ubezpieczeniowe. U naszego zachodniego sąsiada syndykaty często prowadzą szkoły zawodowe. W USA do kosztów funkcjonowania dochodzą jeszcze koszty związane z lobbingiem – tylko NEA wydała na ten cel w 2012 r. 40 mln dol., a na różnego rodzaju darowizny – w tym dla partii politycznych – 85 mln dol.