Trudno jest nam ze sobą wytrzymać pod jednym dachem. W rodzinie, w gronie przyjaciół, w ogóle w Polsce. Skłóceni ze sobą, patrzący podejrzliwie, reagujący agresją. Dzieli nas wiele spraw, ale ta najważniejsza to polityka. Tak zwana polityka, bo mowa raczej nawet nie tyle o poglądach, ile o wierze i przekonaniach.

Reklama

Ale niech będzie dziś grzecznie i bez drwin: dzieli nas światopogląd. Niczym smog nad Krakowem zawisł dziś nad naszymi domami. Czy uda mu się skutecznie zanieczyścić atmosferę, zatruć do końca to, co powinno być przyjazne i zdrowe?

I jeszcze: czy potrafimy się przed tym bronić, znaleźć antidotum na rujnujące nasze życie skutki tego zaczadzenia.

Pałka polityczna

Reklama

No i co też ten twój Jaruś dzisiaj znów mądrego powiedział? – to pytanie musiało pojawić się każdego dnia. Przy śniadaniu, jeśli je jedli razem, ale najczęściej przy kolacji, kiedy wracała zmęczona po całym dniu z pracy. Najgorzej było w dni wolne, wtedy miał więcej czasu, żeby ją dręczyć politycznymi zaczepkami. Jak nie Jareczek, to Duduś, jak nie on, to ta straszna Szydło.

Magda, w wieku nieco już postbalzakowskim, wolny zawód, dobrze zarabiająca, niezależna kobieta, opowiada, że zwłaszcza w ostatnie wakacje była na granicy histerii. Jej mąż Jerzy biegał za nią z "Wyborczą" i kazał czytać. Zmuszał do oglądania na komputerze wpisów, które jego zdaniem ostatecznie kompromitowały polityków PiS. Wszczynał ideologiczne dyskusje podczas grilla, kiedy marzyła, by napić się wina i pogadać z przyjaciółmi o rzeczach dla niej naprawdę ważnych. Książkach, filmach. Kosmosie. Albo o zmianach w podatkach. – O prawie mogliśmy rozmawiać, ale pod warunkiem że były to jego tyrady o durnych pomysłach tych z PiS – wspomina.

Kilka miesięcy temu się rozstali. Odetchnęła z ulgą. – Polityka nie była jedynym tematem, w którym różniliśmy się poglądami. Ale jednym z ważniejszych. Zwłaszcza że uczynił sobie z niej taki wygodny kij, aby mnie nim okładać – diagnozuje. Ona sama nie ma szczególnie radykalnych poglądów. OK, jest nieco na prawo, ale nie lata na manifestacje, nie siedzi w kościele, nie hejtuje w sieci. Ale głosowała na partię Jarosława Kaczyńskiego w wyborach parlamentarnych, a w prezydenckich na Andrzeja Dudę. Przyznała się do tego, bo to ani wstyd, ani tajemnica. Ale wystarczyło, by zamienić ich i tak niełatwe małżeństwo w polityczne piekło. – Kiedy dziś to wspominam, mam już nieco większy dystans, więc mogę powiedzieć, że te nasze kłótnie przypominały przerysowany kabaret – mówi. Ale jej wcale nie było wtedy do śmiechu. Jej praca polega m.in. na selekcjonowaniu i analizie danych, znajdowaniu argumentów, zderzaniu ich z racjami drugiej strony. Jednak w tym przypadku argumenty były zbędne. Nie to, że nie skutkowały, po prostu nie były wysłuchiwane. Zaczynała coś mówić i w połowie zdania przerywało jej gromkie „Nieprawda!” męża. Albo „bzdury opowiadasz”: – Jerzy, prosiłam, nie rozmawiajmy o polityce. Wiadomo, że jedno drugiego nie przekona, szkoda czasu i nerwów. Skutkowało na jeden dzień, w porywach. Zresztą wiedziała, że mąż długo nie wytrzyma. Siedział przy komputerze, skakał pomiędzy portalami, mamrotał pod nosem. W końcu wpadał do pokoju, w którym pracowała, dreptał w miejscu, przestępował z nogi na nogę. Przypominał jej szybkowar, w którym zgromadziło się już tyle pary, że za chwilę wybuchnie, jeśli nie odkręci się zaworu. I bach! A wiesz, co ten twój Jareczek znowu wymyślił głupiego...

Reklama

– Myśmy już przestali się nawet lubić, agresja z tematów politycznych przenosiła się na dom, na to, co zrobić na obiad, jakie kwiatki posadzić i co dać psu do żarcia. Może ten związek i tak by nie przetrwał, ale to polityka sprawiła, że jego koniec został przyśpieszony – kończy Magda.

Chciałam porozmawiać na ten temat z jej mężem, ale odmówił. Stwierdził tylko, że to jego była żona zwariowała, jak połowa ludzi w tym kraju. A on z idiotką nie zamierza dzielić łoża ani stołu.

Zaślepieni

- Jeśli coś jest nie tak, to pretekst, aby się zewrzeć w walce, zawsze się znajdzie – komentuje prof. Krzysztof Łęcki, socjolog z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. To zasada działań ludzi w niewielkich grupach. Tak jak w szkole, kiedy jako dzieciaki chcieli dokopać koledze, którego nie lubili, a nie mieli pretekstu, żeby mu przyłożyć. Wtedy napuszczali najmłodszego i najmniejszego ze swojej paczki, żeby podszedł i tamtego popchnął. A kiedy obiekt mu oddał, już biegli z pięściami: Ty draniu, małego bijesz.

Tak więc polityka często stanowi pretekst, by komuś przyłożyć. Inna sprawa, że wywołujący ostatnio największe emocje. Każdy ma swoje poglądy, choć najczęściej nie ma wiedzy albo wie tyle, ile wyczytał w swoim ulubionym partyjnym biuletynie: w "Polityce", "wSieci", "Gazecie Wyborczej" czy "Gazecie Polskiej". Ale da się za nie pokroić. Jak takie zaślepienie działa, pokazała rozmowa Roberta Mazurka z posłanką PO Ligią Krajewską sprzed trzech lat z okładem, kiedy nie zostawiła suchej nitki na programie własnego ugrupowania, wierząc, że chodzi o projekt PiS. Dlatego nieważne, co kto mówi, jakie ma argumenty, ważne, czy go lubimy. I czy jest nasz.

Historię politycznego konfliktu Magdy i Jerzego wybrałam z wielu innych głównie z tego powodu, że wydaje się absolutnie karykaturalna. Niemożliwa. I jeżeli nawet się zdarzyła, to jest wykrzywieniem rzeczywistości. Ale w miarę, jak rozmawiałam z kolejnymi bohaterami, coraz bardziej przekonywałam się, że żyjemy w matriksie. I że być może popularna teoria mówiąca o tym, iż nasze istnienie nie jest niczym innym jak symulacją komputerową, w której odgrywamy role wyznaczone nam przez scenariusz, może być o wiele bardziej prawdopodobna, niż chcielibyśmy w to wierzyć. Ten odcinek, w którym gramy ku uciesze jakiejś kosmicznej gawiedzi, można by zatytułować: „Polska rodzina polityką podzielona”. Pytanie tylko, na ile – jeśli staliśmy się faktycznie pacynkami na scenie – jesteśmy w stanie modyfikować role, które nam przydzielono. Wyrwać się z napisanej przez kogoś fabuły. Ja uważam, że można. Prowadzą ku temu różne drogi. Może to być wojna totalna, jak w przypadku Magdaleny i Jerzego. Ale może to być także unik. Zwłaszcza jeśli kochamy i nie chcemy ranić. Ale także próba dogadania się. Więc teraz będzie kolejna historia, znów przerysowana, taka, że gdyby chciał ją wymyślić hollywoodzki scenarzysta, zostałby odesłany do kąta: żeby przerobił ćwiczenia z realizmu. A jednak prawdziwa.

Światopoglądowy ekumenizm przy pieczeni z mizerią

Iwona ma czterdzieści parę lat, trójkę dzieci (20, 16, 6 lat). – Jestem socjalistką, ale mocno wierzącą w Boga, praktykującą. Podobnie mąż. Najstarszy syn jest agnostykiem, jak mi chce dokuczyć, mówi, że dokona aktu apostazji. Albo że przejdzie na islam lub buddyzm. Tata i mama to byli komuniści, teraz tacy strasznie radiomaryjni, typowe mohery, ale dobrzy ludzie, pomagający innym. Starszy brat jest biznesmenem o skrajnie liberalnych poglądach. Dla niego 500 plus to dokarmianie i pojenie hołoty, społecznych dołów. Młodszy brat jest niby prawicowcem, ale takim ledwo ciepłym, sam nie wie, w co wierzyć i jak myśleć. Za to wujek, starszy brat ojca, to przerysowany przykład partyjnego działacza z czasów PRL, który nie przegapi żadnej okazji, żeby na rodzinnej imprezie nie wszcząć politycznej awantury i nie skrytykować nas wszystkich. A spotykamy się niemal co tydzień na niedzielnym obiedzie – zaczyna swoją opowieść.

Iwona miała dziesięć lat, razem z rodzicami i dwoma braćmi mieszkała w niewielkim mieście na południu Polski, kiedy ojciec zdecydował, że przeniosą się na małopolską wieś, którą trudno znaleźć na mapie, i tam będą żyć. Była połowa lat 80. Z mieszkania z wygodami przenieśli się do zrujnowanego gospodarstwa. Stara chałupa, studnia, sławojka na dworze. – Ojciec postanowił, że chce zrobić w życiu coś dobrego, co się wreszcie przyda ludziom. Będzie uprawiał pole, hodował zwierzęta, produkował żywność – wspomina. I dodaje, że kolejne dziesięć lat było bardzo trudne dla całej rodziny. Zimno, głodno i obco. Ludzie na wsi nie przyjęli ich z otwartymi rękami. – Raz, że miastowi, głupki, które porwały się z motyką na słońce. Dwa, że przeszłość zawodowa mojego ojca była wielką przeszkodą – ciągnie. Ojciec był oficerem SB. Po Politechnice Śląskiej, po szkole muzycznej, zaplątał się w klimaty bezpieczniackie, w których nie bardzo umiał ani nie chciał się odnaleźć. Założył w swojej jednostce orkiestrę dętą, ale to było za mało, żeby odnieść sukces. A na inne starania zabrakło mu chęci. Więc postanowił uciec. Miał wówczas koło czterdziestki. – Mama pracowała w banku, nie bardzo podobała jej się perspektywa macania kur w zapleśniałym kurniku, ale ojciec był zawsze autorytarny. No i kochała go, więc się zgodziła – ciągnie Iwona.

Kury, krowy, ciężka praca, potem dojazdy do średniej szkoły, bunt. Ale jednocześnie, co podkreśla, dom otwarty. Pełen książek, znajomych, którzy przyjeżdżali i wyjeżdżali, a w międzyczasie kłócili się. Zawsze, co sobie ceni, mogli się pokłócić, pogodzić, potem znów pokłócić. I znów było dobrze, nikt nie robił problemu z tego, że ktoś myśli inaczej. Szli razem, ale każde swoją drogą. Iwona, po studiach, wróciła na wieś, choć kiedy do niej przyjeżdżała jako dziesięciolatka, obiecywała sobie, że ucieknie przy pierwszej możliwej okazji. Teraz pracuje w opiece społecznej, każdego dnia spotyka się z biedą, o jakiej nie śnią nawet lewicujące dziewczyny i chłopaki z miasta. Gdyby mogła, to zapisałaby się do PPS, którego nie ma dziś w Polsce. PiS nie lubi, PO nie cierpi, SLD gardzi. – Ale widzę na przykład, jak działa 500 plus. Że ubywa dzieciaków w rodzinach zastępczych – przyznaje. Sama wierząca, praktykująca, nie bardzo rozumie rodziców, którzy z czerwonych komuchów przekształcili się w radiomaryjniaków, takich zażartych. – Był taki dzień, kiedy tata się nawrócił, a mama poszła za nim – wspomina. Ceni w nich to, że pomagają ludziom. Dzielą się wszystkim, co mają. I jeszcze, że choć mają dobrze po siedemdziesiątce, wciąż pracują na gospodarstwie, choć mogliby już odpoczywać. Mówią, że trzeba być przydatnym. A emerytura to śmierć.

I tak sobie żyją, każde po swojemu. Ona z mężem pracują w budżetówie, jak mówi. Brat robi pieniądze w swojej firmie, bo ma do tego łeb. A potem podczas kolejnego niedzielnego obiadu ten właśnie brat zaczyna perorować, że państwo wyrzuca pieniądze na jakieś durne świadczenia, które na nic się nie przydadzą. Wtedy ojciec mówi o miłosierdziu. A ona się wścieka i pyta brata, dlaczego w takim razie on tyle inwestuje w swoje dzieci, a ma ich trójkę. Po co im te wszystkie języki, karate i tańce. I czy inne dzieci są gorsze i na nic nie zasługują. Wtedy brat się obraża, za to wujo, ten czerwony stryj Iwony, ma swój benefis. I zaczyna snuć opowieść o tym, jak za komuny było dobrze, bo wszystkie dzieciaki jeździły na kolonie. A jego brat jest głupi, bo zaprzepaścił świetnie się rozwijającą karierę w organach bezpieczeństwa, że gdyby był sprytny, to miałby dzisiaj dobrze prosperującą firmę, nie musiałby krów doić.

Czasem bywa naprawdę ostro. Tak, że groźba mamy, iż dyskutanci nie dostaną deseru, nie jest w ogóle słyszana. Nie zapomni kłótni, kiedy już po katastrofie rządowego tupolewa w Smoleńsku w centrum stolicy odbywały się zloty ludzi, którzy modlili się przed krzyżem, wspólnie przeżywali żałobę. Wujo wpadł na niedzielną kolację i zaczął się dzielić swoimi spostrzeżeniami: Co oni tam wyczyniają, jakieś oszołomy, średniowiecze. Rozpętało się piekło. Skakali sobie do oczu. Spór przerwała bratowa: a jaki ty, kochany, uniwersytet kończyłeś? Jagielloński? Wiesz może, kiedy go założono? A wiesz, kim był Tomasz z Akwinu? I jakich odkryć dokonał Marco Polo? Więc może to średniowiecze nie było takie najgorsze? Zabrakło argumentów, towarzystwo przerwało spór, pochylając się nad smartfonami i googlując hasło „średniowiecze”. Teraz do każdego spotkania starają się przygotować. Mieć intelektualną amunicję.

Iwona mówi, że czasem ma dość, bo perspektywa kolejnego spotkania nad pieczenią z ziemniakami i mizerią oznacza dla niej kilka niedospanych nocy. Skacze po portalach: co napisali Wpolityce.pl, co w TVN24.pl. – Bo jeśli człowiek przestaje szukać, uczyć się, weryfikować, to zamiast być świadomym obywatelem, staje się politycznym zombi – mówi. Trzeba myśleć. To, co wyniosła z domu, to przekonanie, że cudze poglądy należy szanować, nawet jeśli się z nimi nie zgadza.

Naród idiotów

To nie jest częsta postawa, ta ciekawość, co i dlaczego myślą inni. Przykład idzie z góry. Jeden z czołowych polskich publicystów w swoim felietonie napisał, że nie zna nikogo, kto by głosował na PiS. – Ludzie mają coraz węższe grono osób, z którymi się spotykają. Bo tak naprawdę nie chcą dyskutować, wymieniać poglądów, tylko uzyskać potwierdzenie, że to, w co wierzą, jest słuszne – komentuje prof. Krzysztof Łęcki.

On sam ma szerokie spektrum znajomych o wykluczających się nieraz światopoglądach (w rodzinie, na szczęście, nie ma ideologicznych rowów, których nie dałoby się zakopać). I przyjął taką strategię, że jeśli rozmawia z kimś, kto jest skrajnie prawicowy, on przyjmuje natychmiast bardziej lewicowy punkt widzenia. I na odwrót. To działa, pod warunkiem że ludzie są na poziomie i mimo wszystko chcą się dogadać. Nie muszą się nawet kochać, wystarczy jeśli się szanują. W innym przypadku jest tak, jak to opisał Joseph Schumpeter w tomie „Kapitalizm, socjalizm i demokracja”: „Typowy obywatel skoro wkracza w sferę polityki, spada na niższy poziom sprawności umysłowej. Argumentuje on i analizuje w sposób, który w zastosowaniu do sfery swoich realnych interesów sam bez trudu uznałby za infantylny. Staje się na powrót prymitywem”.

Iwona nie chce być prymitywem. OK, czasem się buntuje, pyta, dlaczego jej synowie nie myślą tak samo jak ona. Starszy agnostyk, młodszy korwinista. A potem przychodzi opamiętanie: najważniejsze, że są dobrymi ludźmi. Starszy uratował już życie trzech osób. Nie, nie jest lekarzem ani ratownikiem medycznym. Po prostu pochylił się nad tymi, którzy leżeli pod płotem. – Ten, kto nas stworzył, zaprogramował ten świat, nie chciał, żebyśmy byli tacy sami. Gdyby tak było, życie stałoby się strasznie nudne – konkluduje Iwona. I dodaje, że całkiem inaczej rozmawia się nad talerzem pełnym dobrego jedzenia. A całkiem inaczej, pisząc posty w sieci – tam jest łatwiej o nienawiść.

– Gdyby oceniać nas tylko po tym, co wypisujemy np. na Facebooku, trzeba by dojść do niechybnego wniosku, że jesteśmy narodem kretynów – śmieje się prof. Łęcki. Obrzucamy się inwektywami, nie słuchamy, wszystko jest albo czarne, albo białe. Jeśli mowa o uchodźcach, to ich przybycie do Polski albo ją może jedynie ubogacić kulturowo, albo sprowadzić zagładę na wszystkich. Przy czym jesteśmy skłonni przyjmować za pewnik wszystko to, co wiąże się z „naszymi”. Żeby zacytować klasyczkę: prawda już została ustalona, żadne fakty jej nie zmienią. Jak u Gombrowicza: miętusy biją się z syfonami, ale co ma zrobić biedny Józio?

Józio milczy i myśli swoje

Milczeć i trzymać swoje poglądy dla siebie – nie ma wątpliwości Łukasz, rocznik 1988, poglądy eklektyczne (plus zasada: kwestionować wszystko, nawet to, co wydaje nam się mądrością objawioną). On, w przeciwieństwie do Iwony, uważa, że polityczne dyskusje nad talerzem w rodzinnym gronie mogą powodować jedynie niestrawność i nagły, niebezpieczny wzrost ciśnienia. Oraz pogorszyć relacje z ludźmi, na których przecież nam zależy.

W jego przypadku chodzi głównie o mamę, którą określa mianem ideologicznej idealistki. Ostatni raz dał się naciągnąć na taką rozmowę przy okazji medialnej eskalacji tematyki uchodźców. Mama, że humanitarny gest, że obowiązek. On, że trzeba uważać, że oni powinni zważać na prawa gospodarzy. Skończyło się płaczem, że takiego niewrażliwego syna wychowała. – Mamy odmienną aksjologię i filozofię, więc nie warto. Ja już dawno wyrosłem z naiwnego przekonania, że jeśli komuś coś wytłumaczę, to on zrozumie i przyjmie za swoje. Tak to nie działa – wzdycha.

Łukasz niedawno wrócił do Polski ze Stanów, gdzie z amerykańską żoną mieszkali przez sześć lat. Tam także społeczeństwo jest podzielone politycznie, republikanie z demokratami rzucają się sobie do gardeł, ale mieszkali na głębokiej prowincji (20 minut samochodem do sklepu, żeby kupić fajki), więc był od tego odcięty. W Polsce wpadł w kocioł. – Rodzina jest święta, więc choć nie zgadzamy się ze sobą na tysiące tematów, to każdy z nich jest poruszany tylko raz. Jest burza, ale pilnujemy, żeby nie było dogrywki. Lepiej wrócić do bezpieczniejszych kwestii: że jedzenie jest dobre, a wódka krzepi. O polityce to lepiej w pubie przy piwie, z nieznajomymi ludźmi. Bo nawet jeśli damy sobie po razie (mentalnie albo nawet fizycznie), to nie będzie nieszczęścia – opowiada.

Doktor Tomasz Baran, psycholog z Uniwersytetu Warszawskiego, uważa, że ta strategia – unikanie spornych kwestii w rodzinie – jest najbezpieczniejsza. – Doszło do takiej radykalizacji poglądów, identyfikacje światopoglądowe tak się uskrajniły, iż dla dobra wyższego lepiej ugryźć się w język – przekonuje. Jednak to wcale nie jest łatwe i bardzo wyczerpujące psychicznie, zwłaszcza jeśli żyjemy pod jednym dachem. – Mówi się, że przeciwieństwa się przyciągają, ale to nieprawda. Lepiej się żyje z kimś podobnym, kto podziela nasze przekonania – przyznaje.

Łukasz ma to szczęście, że jego żona myśli podobnie jak on, nawet bywa radykalniejsza w sądach. Ale, co najważniejsze, pozwala mu się wygadać. Wtedy jest mu łatwiej milczeć przy rodzinnym obiedzie.

Bo właśnie ten obiad, śniadanie, to bycie ze sobą to najważniejszy sprawdzian i największa próba siły charakteru. Profesor Krzysztof Łęcki opowiada o swoich ostatnich wakacjach, kiedy w jednym z ciepłych krajów spotkali rodaków. Tak się złożyło, że był to profesor prawa z rodziną. Przypadli sobie do gustu, polubili się, mieli o czym rozmawiać przy wieczornym winie. Choć szybko się okazało, że nie powinni poruszać politycznych tematów, bo stoją na skrajnie różnych stanowiskach, mają całkiem inne widzenie rzeczywistości. – Ale to jest kwestia kultury i wyczucia. Nie drążyliśmy więc kwestii, które mogłyby nas poróżnić. Były inne tematy: literatura, kino. Ale gdyby przyszło im spędzić więcej czasu ze sobą, to pewnie nie byłoby tak różowo. Samowar zacząłby kipieć...

Wesołych świąt

Dlatego, jak zauważa dr Baran, w domu, wśród rodziny i przyjaciół jest dużo trudniej niż w gronie przygodnie spotkanych znajomych, gdzie podczas kilkugodzinnego spotkania da się jakoś utrzymać atmosferę porozumienia. Ale jeśli miałoby to potrwać dłużej? Przed nami Wigilia, jakoś pewnie bezkrwawo przejdzie. Ale po niej pierwszy dzień świąt. Drugi. A po nich następne. Krzysztof Łęcki, który jest wielkim fanem Tukidydesa, zauważa w jednym ze swoich felietonów: "W Polsce od wielu lat toczy się zimna wojna domowa, warto więc może przyjrzeć się wersji gorącej. I to klasycznej. Oto Korkirę, której konflikt z Koryntem stał się jedną z bezpośrednich przyczyn wybuchu drugiej wojny peloponeskiej, w piątym roku wojny ogarnął szał wojny domowej. Konflikt arystokratów (sprzyjających Sparcie) i ludu (skłaniającego się ku Atenom), trwał długo, zakończył się dopiero w siódmym roku wojny opisywanej przez Tukidydesa, kiedy z pokonanej partii oligarchicznej nie pozostało już nic, co by miało jakieś znaczenie".

A co ma znaczenie dla państwa? Co jest najważniejsze? Wesołych, spokojnych świąt.

To jest tekstu ze świątecznego wydania Magazynu DGP. Znajdziecie w nim również:
* Magdalena Rigamonti pyta Abdo Haddada o chrześcijan w Syrii i konflikt bliskowschodni
* Karolina Lewestam zastanawia się czy współczesny świat da się opisać Marksem
* Marcin Zaborski rozmawia z prof. Henrykiem Szlajferem o udawanej kontrrewolucji
* O najbardziej dyskryminowanej grupie społecznej w Polsce, czyli dresiarzach pisze Sylwia Czubkowska
* Łukasz Guza zastanawia się, ile w nas, Polakach, wsi i dlaczego wstydzimy się pochodzenia
* Piotr Szymaniak pyta prof. Henryka Domańskiego, czy radykalizm to postawa mniejszości
* Patryk Słowik dowodzi, że w prawie rewolucje są niemożliwe i jesteśmy skazani na ewolucję
* Andrzej Krajewski przypomina, jak dzięki zakulisowej dyplomacji uniknęliśmy konfliktów
* Anna Wittenberg przedstawia Misiewiczów w samorządach
* Zbigniew Parafianowicz ogląda TVN i TVP i naocznie przekonuje się, że dwóch Polsk nie da się poskładać
* Joanna Pasztelańska pisze o hipsterkatolikach i dowodzi, że wiara to nie tylko moher
* Grzegorz Osiecki pokazuje, że mamy ustrój niedopasowany do rzeczywistości
* Sebastian Stodolak pyta o stosunek kościoła do pieniędzy i liberalizmu
* Maciej Miłosz zastanawia się, dlatego drzewa nie dają z liścia, czyli czy w przyrodzie ważniejszy jest kompromis, czy walka
* Dariusz Koźlenko o pyta, dlaczego nie cenimy tych, którzy wystają ponad
* Dorota Kalinowska zdradza, jak negocjować, by się nie pozabijać
* Łukasz Bąk obnaża swoje tegoroczne motoryzacyjne obsesje