Tomasz Wróblewski w dość nietypowej formie postanowił opowiedzieć o kulisach publikacji artykułu "Trotyl na wraku tupolewa" w "Rzeczpospolitej". Były już redaktor naczelny dziennika w trwającym ponad 20 minut wystąpieniu zamieszczonym na YouTube opisuje swe spotkanie z Andrzejem Seremetem i rozmowy z wydawcą. Mówi również o popełnionych przez niego błędach.
Wystąpienie zatytułowane "Mniejsza o trotyl" ma być, jak mówi sam były naczelny "Rz", nauką dla innych. Wróblewski zdecydował się opisać w nim cały proces powstawania tekstu, którego autorem był Cezary Gmyz. Podkreśla, że informacje o wynikach badań materiałów znalezionych na wraku redakcja miała tydzień przed publikacją. Nie ujawniając nazwisk, mówi, że informatorami dziennikarza byli prokuratorzy oraz jedna osoba spoza prokuratury - wszyscy mieli mieć wgląd w akta sprawy.
Nie wyobrażałem sobie publikacji tekstu w momencie, w którym Czarek się z nim pojawił. Konieczna była dodatkowa weryfikacja - wyjaśnia. Mówi, że choć w zamach w Smoleńsku nie wierzy, "dziennikarski niepokój" nie pozwalał mu pozostawić sprawy bez dokładniejszego sprawdzenia. Z tego względu wybrał się na spotkanie do prokuratora generalnego. Tam od jego rzecznika prasowego usłyszał, że sprawą interesują się także inne media.
Seremet bez problemu zgodził się na spotkanie. Dwie rzeczy chciałem z tego spotkania uzyskać. Pierwsze: czy prokurator faktycznie jest w posiadaniu odczytów, które wskazują na jakieś ślady materiałów wybuchowych. Druga: czy faktycznie doszło do spotkania w cztery oczy z premierem w tej konkretnej sprawie - wylicza. Przed wyjazdem na rozmowę o sprawie poinformował wiceprezesa Presspubliki. Miał on poinformować prezesa Grzegorza Hajdarowicza.
Jesteśmy w gabinecie prokuratora Seremeta. Miałem wrażenie, że od początku był zdenerwowany co jakiś czas nerwowo chował twarz w rękach, poprawiał okulary - opisuje Wróblewski. Przyznaje, że spodziewał się zaprzeczenia, a usłyszał potwierdzenie: Tak, mamy takie informacje od kilkunastu dni. Wiemy o wysokoenergetycznych cząsteczkach, które mogą wchodzić w skład materiałów wybuchowych. Wróblewski opowiada o słowach prokuratora generalnego: Oczywiście - dodał Seremet - wolałbym, żeby tego nie publikować. Ale dodał też, że o wszystkim informował premiera osobiście. Seremet miał dodać również, że koniecznie są dodatkowe ekspertyzy. Ani razu w czasie tej rozmowy nie zasugerował, że te cząsteczki mogą wskazywać na inne pochodzenie niż materiał wybuchowy - dodaje były naczelny "Rz".
Wróblewski przyznaje również, że Seremet próbował ustalić źródło wycieku informacji. Miał przyznać: wiedzieliśmy, że ta informacja prędzej czy później wycieknie. Wiedzieliśmy, że część prokuratorów postanowiła szybko pochwalić się odkryciami. Bo to z prokuratury wyszło, prawda?
Moje spotkanie z Seremetem było próbą stworzenia szybkiej ścieżki weryfikacji. Już teraz wiemy, że to było za mało. (...) To był błąd, ja go uznaję, dlatego też oddałem się do dyspozycji rady nadzorczej - podsumowuje. Z siedziby prokuratora wyszedł z przeświadczeniem, że temat był. Tym bardziej, że pod budynek zaczęły zajeżdżać kolejne samochody, z których wysiadali wezwani na pilną naradę prokuratorzy. Jak się później okazało, był tam również jeden z informatorów Cezarego Gmyza.
Potem Wróblewski rozmawiał poprzez Skype z Grzegorzem Hajdarowiczem, który już wówczas, będąc wciąż za granicą, podjął decyzję, że wraca do Polski. Były naczelny "Rz" twierdzi, iż poinformował właściciela dziennika o źródłach Gmyza. Stwierdził, że są to prokuratorzy, nie podał jednak ich nazwisk. Otrzymał wówczas - jak mówi - jednoznaczną zgodę na publikację.
Przyznaje również, że w redakcji zastanawiano się, czy nie wysłać do drukarni kogoś, kto "dopilnowałby" druku - obawiano się bowiem, że informacja o tekście i zawartych w nim sensacjach mogła wyciec właśnie tą drogą. Dzień zakończył się dla mnie w mieszkaniu Hajdarowicza obok redakcji. Długo rozmawialiśmy jeszcze o możliwych konsekwencjach publikacji, Obawialiśmy się nagonki, ale wtedy tak naprawdę do głowy mi nie przyszło, że wśród głównych oskarżycieli znajdzie się sam wydawca. Nie miałem ku temu najmniejszych przesłanek - wyznaje. Zastanawia się, czy reakcja Grzegorza Hajdarowicza miała być zadośćuczynieniem dla czytelników, czy gestem politycznym.
Całe wystąpienie Wróblewskiego okraszone jest nawiązaniem do licznych tekstów, które okazały się spektakularnymi wpadkami dziennikarzy. Na koniec były naczelny "Rz" stwierdza, że zapłacił największą cenę, jaką może zapłacić dziennikarz - podważona została jego wiarygodność. Jak mówi, runął cały jego dziennikarski dorobek, gromadzony w ciągu 26 lat pracy.
Żyjemy w czasach, gdzie nieprecyzyjne sformułowanie może być odczytane jako zamach. Tylko nie wiadomo, na kogo i na co - kończy.