Zespół pod kierunkiem Michaela Millsa postanowił odpowiedzieć na pytanie: co by się stało, gdyby dwa kraje odpaliły po 50 bomb atomowych wielkości tej, która uderzyła w Hiroszimę?

Według symulacji komputerowych zasadniczym skutkiem wojny nuklearnej byłyby ogromne pożary terenów miejskich, dzięki którym do stratosfery (15 - 55 km nad powierzchnią Ziemi) dostałoby się ok. 5 mln ton sadzy. Sadza zaabsorbowałaby część promieniowania ultrafioletowego, co doprowadziłoby do ogrzania znajdujących się w powietrzu gazów. W rezultacie doszłoby do ciągu normalnie niezachodzących reakcji chemicznych, w czasie których tlenki azotu zaczęłyby oddziaływać z tlenem. A to doprowadziłoby do dramatycznego spadku ilości ozonu w atmosferze.

Reklama

Naukowcy obliczyli, że na średnich szerokościach geograficznych ilość ozonu w stratosferze zmniejszyłaby się od 20 do 40 proc. Na północy byłoby znacznie gorzej - tam warstwa ozonu byłaby od 50 nawet do 70 proc. mniejsza. Co gorsza, spadek ten utrzymywałby się długo. "Symulacja pokazała, że większość ubytku utrzymywałaby się przez 5 lat, a przez 5 kolejnych nadal odczuwalibyśmy skutki zmniejszonej ilości ozonu" - tłumaczy Mills.

O jakich skutkach mowa? Większa ilość promieniowania ultrafioletowego docierająca na Ziemię nie tylko zwiększa ryzyko zapadnięcia na nowotwory skóry, ale również może przyczynić się do pojawienia większej liczby mutacji genetycznych wszystkich żywych organizmów.

Reklama

Co gorsza, w przypadku lokalnego konfliktu nuklearnego ubytek ozonu mógłby być znacznie większy niż do tej pory przewidywano. W 1985 roku Amerykanie policzyli, że globalna nuklearna wojna, w której użyto by ładunków o mocy tysięcy megaton trotylu, doprowadziłaby do uszczuplenia warstwy ozonu nad półkulą północną zaledwie o 17 proc., a strata ta zostałaby odbudowana w trzy lata.

Dlaczego w ciągu 23 lat sytuacja się tak zmieniła? "W 1985 roku nie uwzględniano w ogóle wzrostu ilości gazów cieplarnianych i nagrzewania się stratosfery" - tłumaczy Brian Toon, współautor badań.