Medialne dramaty żyją bardzo krótko. Niewiele już się pisze o himalaiście Tomaszu Mackiewiczu i jego tragicznej wyprawie na Nanga Parbat, dziewiąty pod względem wysokości ośmiotysięcznik świata, chociaż jeszcze w styczniu żyła tym cała Polska. Mackiewicz w wyniku załamania pogody nie zdołał zejść ze szczytu i zmarł. Jako datę zgonu przyjęto 30 stycznia.
Historia Mackiewicza jest pouczająca i nie powinna być rozpatrywana wyłącznie jako kolejny przykład porażki człowieka w starciu z naturą. Jednym z jej wymiarów są pieniądze i ich relacja w odniesieniu do ludzkiego życia. W skrócie: czy nasze istnienie da się wycenić w kategoriach pieniężnych?
Już samo pytanie może wydawać się skandaliczne, bo przesiąknięci przecież jesteśmy metafizycznym rozumieniem wartości ludzkiej egzystencji. A jednak przy okazji ratowania Mackiewicza – co widać było wyraźnie w setkach internetowych dyskusji – temat pieniędzy powracał. Nie wszyscy byli skłonni ratować himalaistę za wszelką cenę, pytając, czy był ubezpieczony (był, ale jak się okazało, w niewystarczającym zakresie). Gdyby nie zbiórka na portalach crowdfundingowych, akcja ratunkowa zakończyłaby się wcześniej. A nawet jeśli 1,2 mln zł zebrane w jej ramach to kwota imponująca, to przecież nie nieskończona, co dobitnie świadczy o tym, że nie cenimy życia w sposób bezgraniczny.
I z takiej pozbawionej romantyzmu konstatacji wychodzą ekonomiści, którzy od 30 lat z hakiem doskonalą wskaźnik statystycznej wartości życia (SWŻ). Wstrzymajcie jednak oburzenie na tych bezdusznych naukowców. Wymyślona przez nich miara ratuje wasze życia.
Zimna wojna, zimna kalkulacja
Zaczęło się od pilotów. W 1948 r. w USA powstała RAND Corporation, think tank gromadzący najwybitniejsze umysły kraju, których zadaniem było prowadzenie analiz dla armii. Gdy rok później, w sierpniu 1949 r., Związek Radziecki przeprowadził pierwszą próbę jądrową, RAND dostała za zadanie opracować analizy, na bazie których miały powstać plany ataku bombowego na Sowiety. Chodziło o wyrządzenie maksymalnych szkód przy ograniczonym budżecie. „RAND opracowała plan, z którego była bardzo dumna: symulowano w nim 400 tys. konfiguracji bomb i bombowców, używając setek równań matematycznych. Nie wzięto jednak jednego pod uwagę: życia pilotów. Strategia RAND bazowała na założeniu, że warte jest ono zero i dopuszczała dużą śmiertelność załóg samolotów. Dowództwo amerykańskich sił lotniczych, składające się w dużej mierze z byłych pilotów, uznało te analizy za śmieci. RAND wprowadziła więc poprawki, w których wartość życia załogi zaczęto wyceniać wyżej” – pisze prof. H. Spencer Banzhaf z Georgia State University w artykule „Zimnowojenne pochodzenie statystycznej wartości życia”. Jak wysoko? Jeden z ekonomistów think tanku proponował, by wycenę tę oprzeć na koszcie szkolenia i wymiany personelu. Wyszło mu 10–15 tys. dol.
Skąpe to były wyceny, ale to od takich rozważań rozpoczęły się badania nad wskaźnikiem SWŻ, którego obliczanie z czasem okazywało się coraz bardziej zniuansowane. Jednym z pierwszych poważnych ekonomistów, który zaczął się tym zajmować, być noblista Thomas Schelling, znany z prac na temat konfliktów i kooperacji osadzonych na fundamencie teorii gier. „Podchodził do problemu z perspektywy kapitału ludzkiego, w której wartość życia determinowały zarobki jednostki po odjęciu konsumpcji. To podejście znalazło zastosowanie w sądach przy wymierzaniu odszkodowań, ale ekonomiści uważali, że nie nadaje się ono do oceny wartości życia. Mierzyło być może materialną partycypację jednostki w budowaniu gospodarki, ale nie brało pod uwagę kwestii niematerialnych, w tym uczuć i opinii samej jednostki na temat swojej wartości” – zauważa Banzhaf. Właśnie – skoro na rynku wartość jest pojęciem subiektywnym, to jak można zmierzyć modelem wartość ludzkiej egzystencji?
Ekonomiści uznali w końcu, że mierzenie jakiejś obiektywnej wartości życia jest bezcelowe. Zainteresowało ich zmierzenie wartości, jaką w praktyce przypisują mu konkretne osoby (bądź grupy osób) w różnych kontekstach. A właściwie – ujmując rzecz precyzyjnej – próbowali szacować koszt, jaki osoby i grupy osób są w stanie ponieść, by uratować jedno życie. Ot, choćby życie pechowego himalaisty, lecz także kierowców samochodów, pasażerów samolotów, ciężko chorych itd. Statystyczna wartość życia zaczęła więc określać tak naprawdę cenę, jaką jesteśmy w stanie zapłacić za poniesienie konkretnego ryzyka.
W życiu osobistym podejmujemy bardzo często śmiertelne ryzyko, np. przechodzimy na pasach na czerwonym świetle, śpiesząc się do pracy. Dla przyjemności albo z przyzwyczajenia palimy papierosy, wiedząc, że oznacza to zwiększone ryzyko raka płuc czy zawału serca. Dla wygody nie zakładamy maseczki antysmogowej mimo wiedzy, że smog to także cichy zabójca. Pijemy alkohol – oby dla smaku – wiedząc, że możemy nabawić się marskości wątroby. W końcu – dla zwiększonego zarobku – podejmujemy się bardziej ryzykowanych zajęć. W tym kontekście wartość życia i ryzyko wiązał już ze sobą Adam Smith, który zauważał, że robotnicy pracujący w zawodach o wysokim ryzyku powinni być wyżej opłacani. Intuicja była trafna. Istnieją badania potwierdzające istnienie premii za ryzyko.
Ekonomiści zaczęli szacować SWŻ w oparciu o realne wydatki, jakie ponosimy na własne bezpieczeństwo. Zauważyli jednak, że wartość ludzkiego życia zależy nie tylko od stopnia ryzyka i jego kosztu, lecz także od tego, o czyim życiu mówimy. Co innego ja sam, co innego moje dziecko, sąsiad, a co innego nieznany mi mieszkaniec Płocka. Ale nie chodzi tylko o to: znaczenie mają również konkretne cechy danej jednostki, jak wiek, nawyki, wykształcenie czy zarobki. W ujęciu systemu politycznego ma to olbrzymie znaczenie. Z punktu widzenia etyki każde istnienie ma równą wartość i godność, ale społeczeństwo nie każdemu rzuca się na ratunek z równą chęcią. Weźmy ochronę zdrowia i ubezpieczenia zdrowotne. Inną (mniejszą) kwotę jesteśmy w stanie wydać na ratowanie ciężko chorego staruszka niż na ratowanie dwudziestopięciolatka. Inną na osobę, która celowo naraża się na szwank, a inną na osobę żyjącą ostrożnie.
Zabójczy idealizm
Czy jednak użycie takiej miary jak SWŻ w praktyce nie czyni ludzi bezdusznymi? Do klasyki ekonomicznych debat należy wymiana zdań między pewnym studentem a Miltonem Friedmanem. Uczeń przywołał przykład jednego z modeli Forda, w którym producent rozmyślnie nie zainstalował urządzenia zwiększającego bezpieczeństwo. Koszt jednostkowy mechanizmu wynosił tylko 11 dol. Z kolei firma oszacowała koszt jednostkowy życia klientów na 200 tys. dol. i uznała, że zainstalowanie tych urządzeń przewyższałoby go, więc porzuciła pomysł. To wszystko mimo świadomości, że brak mechanizmu oznaczał ok. 200 dodatkowych zgonów rocznie. „A co gdyby koszt uratowania jednej osoby wynosił miliard dolarów. Czy i wówczas należałoby go ponieść? Nie. Nikt z nas nie akceptuje założenia, że na ludzkie życie nakładamy nieskończoną wartość. Przecież, żeby kogoś uratować, trzeba zmobilizować zasoby, a te muszą skądś pochodzić. Nie możemy zaakceptować sytuacji, w której np. pozwalamy umrzeć milionowi osób, bo chcemy zagwarantować jednej osobie, że jej samochód jest absolutnie bezpieczny” – odpowiedział Friedman oburzonemu studentowi.
Profesor Dwight R. Lee ze szkoły biznesu na Southern Methodist University – podobnie jak Friedman – nie ma wątpliwości, że nasze istnienie nie jest bezcenne. „Ekonomia określa cenę ludzkiego życia nie dlatego, że ekonomiści nie dbają o człowieka i nie mają wyczucia etycznego, ale dlatego że ich zadaniem jest zrozumienie ludzkiego działania” – pisze w jednym z artykułów. I zwraca uwagę, że jedną z zalet wyceny naszej egzystencji jest sprawniejsze działanie rządowych agencji i regulacji.
Jeśli bezpośrednią intencją państwa jest np. zmniejszenie zanieczyszczeń środowiska, a pośrednią ocalenie w efekcie ludzkich istnień, to powinniśmy, pisze Lee, tak projektować regulacje, by ich koszty nie przewyższały tego, ile realnie podatnicy są w stanie wydać na ocalenie jednego życia. „W USA, jest to od 3 mln do 7 mln dol., a jednak szacuje się, że regulacje dotyczące przechowywania benzenu ratują jedno życie za 260 mln dol. Problemem z wysokim kosztem ratowania życia jest nie tylko, że jest wyższy, niż skłonni jesteśmy zapłacić, ale i to, że zwiększa on liczbę śmierci gdzie indziej” – pisze Lee, tłumacząc, że redukcja zamożności spowodowana wysokim kosztem przekłada się na spadek oczekiwanej długości życia. Oraz że jeśli regulacje, jak te dotyczące przechowywania benzenu, kosztują 260 mln dol. per ocalone życie, to tych samych 260 mln dol. nie wydamy na inne, tańsze sposoby redukowania liczby zgonów.
Do dziedzin, w których użycie SWŻ jest najbardziej rozpowszechnione, należy formułowanie przepisów drogowych czy projektowanie samych dróg. Od przyjętej miary SWŻ życia zależy np. to, jakie limity prędkości ustawione są na autostradach i ile tych dróg się buduje. Co ciekawe, pierwotnie to właśnie praktyczne decyzje w kwestiach polityki transportowej służyły ekonomistom do obliczania SWŻ. Gdy w USA w 1987 r. pozwolono poszczególnym stanom na podniesienie limitów prędkości z 55 mil do 65 mil na godzinę, realna prędkość na drogach wzrosła o ok. 2 mile, a śmiertelność wypadków o 35 proc. Utrata jednego życia była jednak równa oszczędzeniu ok. 125 tys. godzin jazdy, co po obliczeniu wartości tego czasu pozwalało obliczyć wartość SWŻ.
Profesor W. Kip Viscusi z Vanderbilt University w Nashville, jeden z najbardziej uznanych badaczy SWŻ na świecie, zauważa, że w praktyce politycznej alternatywą do niej jest nie tyle przyznawanie życiu wartości nieskończonej, co raczej niedoszacowywanie jego wartości. – Może szacunki SWŻ są niedoskonałe, ale lepsze to niż nic – twierdzi ekonomista, będący jednak jednym tych, dla których bardzo ważne są niuanse. Na przykład nie tylko, kto i kiedy umiera, ale i jak umiera. Podkreśla, że niezwykłe znaczenie ma to w kontekście np. ryzyka śmierci w zamachu terrorystycznym. Jak wysoko je szacujemy? Czy wyżej niż śmierć w wypadku samochodowym? Ile jesteśmy w stanie wydać na jego ograniczenie? To da się obliczyć i oszacować. Być może – to już moja uwaga – gdyby po zamachach na WTC z 11 września 2001 r. światowi przywódcy próbowali to zrobić, ich reakcja byłaby bardziej wyważona i nie uruchomiłaby domina, które poskutkowało pojawieniem się Państwa Islamskiego i falą terroru w Europie.
Badania ekonomistów dotyczące statystycznej wartości życia koniec końców mają jeszcze tę zaletę, że pozwalają docenić systemy demokratyczne w porównaniu do autorytarnych. Te pierwsze – przynajmniej co do zasady – szacują SWŻ na bazie uśrednionych przekonań społeczeństwa, a nie – jak te drugie – na bazie w stu procentach arbitralnej decyzji władzy. Wartość ta zależy więc w demokracji od społecznego apetytu na ryzyko i ceny, jaką obywatele chcą za nie płacić. W dyktaturze jest inaczej – życie jednostki jest wyceniane przez przywódcę. A dyktatorzy zazwyczaj niezbyt dbają od swoich poddanych. Ekonomiści Paul Dower, Andrei Markevich i Shlomo Weber w pracy „Wartość statystyczna życia w dyktaturze: dowody z epoki Stalina” obliczają SWŻ w odwołaniu do stalinowskiej Wielkiej Czystki mającej na celu zagwarantowanie mu władzy. Stalin chciał pozbyć się wrogów, a wiedząc, że dysponuje niedoskonałym aparatem represji, który wykończy przy okazji także niewinnych, musiał ustalić, ilu tych ostatnich może zginąć. Każdy niewinny był kosztem, bo jego egzekucja obniżała wydajność ZSRR jako gospodarki. Ekonomiści obliczyli, że w stalinowskiej Rosji życie jednostki było w latach 40. warte zaledwie 6 proc. tego, co w kapitalistycznych USA, i 29 proc. tego, co we współczesnych – także coraz bardziej kapitalistycznych – Indiach.
Swoją drogą, gospodarka wolnorynkowa, pozwalając się ludziom bogacić, działa na korzyść statystycznej wartości życia. Podnosi ją. W USA np. SWŻ wzrosła od lat 40. z ok. 1 mln dol. – jak podają W. Kip Viscusi i Clayton J. Masterman w opublikowanej w zeszłym roku analizie – do 9,6 mln dol. W tej samej pracy najwyżej wyceniani są mieszkańcy takich krajów, jak Szwajcaria (14,5 mln dol.) czy Norwegia (16 mln dol.).
SWŻ Polaka to zaś 2,3 mln dol., chociaż np. inna praca opublikowana w 2014 r. przez naukowców z Politechniki Warszawskiej podaje kwotę 1,9 mln dol. (chodzi tu o mieszkańca Warszawy). Co to oznacza w praktyce? Zdaniem jej autorów taka wysokość SWŻ usprawiedliwia np. większe nakłady na politykę środowiskową, gdyż „całkowity koszt negatywnych skutków zanieczyszczenia powietrza w Warszawie to ok. 4,4 mld zł”.
Sprzedaj mi nerkę
To, że w kategoriach ekonomicznych na ludzkie życie zawsze nakładamy pewną cenę, jest być może dla niektórych rozczarowujące, ale prawdziwe. Nawet rodzic skłonny poświęcić siebie w celu ratowania dziecka wyznacza taką cenę: jest nią właśnie jego życie.
W ekonomii od dawna trwa spór podobny trochę do dylematów z zakresu bioetyki związanych z tym, jak głęboko można ingerować w ludzki genom – jak daleko można pójść w próbie przypisania wartości pieniężnych kolejnym sferom naszego życia. I tu, i tu dotykamy kwestii, które – przynajmniej na pierwszy rzut oka – dotyczą naszego człowieczeństwa.
Jeśli uznamy np., że statystyczna wartość życia to wskaźnik, którego wyliczanie i stosowanie opłaca się społeczeństwu, to dlaczego mielibyśmy wobec tego nie rozszerzyć tej logiki i nie wyceniać np. ludzkich organów takich, jak chociażby nerki, które się na to życie także składają? A stąd już krok do handlu nimi. Jest on zresztą w niektórych krajach dozwolony. Na przykład w Iranie, gdzie dano taką możliwość w wyniku wojny z Irakiem. Jak widać, w czasie konfliktu prawa nie tyle milczą, jak głosił Cyceron, ile są po prostu zmieniane.
Z czysto wolnorynkowych pozycji można znaleźć dobre argumenty za dopuszczeniem handlu nerkami i na Zachodzie. W końcu chodzi o efektywność.
Czy jednak dopuszczenie do handlu nerkami nie otwiera – przynajmniej w teorii – drogi do handlu innymi częściami ciała? Mańkut sprzedawałby prawą dłoń, jeśli uznałby za stosowne. Znane są też przypadki dobrowolnego poddania się aktom kanibalizmu.
Na Zachodzie jednak – co chyba dobrze o nim świadczy – nikt nie jest skłonny pójść tak daleko. Przyjmuje się, że nawet jeśli dany model statystyczny może oszacować rynkową wartość nerki, ręki czy ludzkiego życia, to nie jest to argumentem za dopuszczeniem do handlu nimi. Dlaczego?
Chodzi o filozoficzne niuanse. Jak zwracają uwagę Dower, Markevich i Weber, mówiąc o tym, ile warte jest nasze istnienie, trzeba zachować precyzję pojęciową, bo wartość życia i statystyczna wartość życia to dwa różne pojęcia. „Wartość życia jest, rzecz jasna, subiektywna i nie powinna być mierzona” – przyznają. To zatem, że zerwaliśmy z niewolnictwem i nie handlujemy ludźmi, wynika z naszych przekonań etycznych o własnej godności, a nie wniosków ekonomicznych.
Niemniej etyka to przecież zbiór ograniczeń, a więc można powiedzieć, że badanie jej to zajmowanie się ekonomią ducha. Etyka ogranicza nas w tym, jak możemy dysponować swoimi zasobami, i w tym, co możemy sami ze sobą zrobić. Słuszne uznanie, że człowiek i jego, powiedzmy, organiczne podzespoły nie są przedmiotem handlu ma jednak swoje konsekwencje, a wśród nich namacalne, materialne koszty. Ekonomiści tacy jak noblista prof. Alvin E. Roth z Uniwersytetu Stanforda uważają, że nie oznacza to konieczności złożenia broni. Rynek to, jak przekonują, coś więcej niż pieniądz i cena. Zdaniem Rotha mechanizmy rynkowe można wyekstrahować z gospodarki i zacząć stosować je tam, gdzie nie istnieje cenowy punkt odniesienia. Nie jest to rozwiązane idealne, ale lepsze niż arbitralne reguły biurokracji. Roth znany jest z praktycznej realizacji tej tezy. Opracował programy w rewolucyjny sposób usprawniające wymianę nerek od dawców do biorców, dopasowywanie uczniów do szkół czy lekarzy do szpitali.
W większości zagadnień związanych z funkcjonowaniem służby zdrowia cena odgrywa jednak rolę kluczową. Tym, którzy – widząc np. plan reform jej finansowania – zaczną się oburzać, że „przecież ludzkie życie jest bezcenne” i jedyną właściwą reformą jest zwiększanie dotacji budżetowych, a nie ich optymalizacja, trzeba powiedzieć, że to ślepa uliczka wynikająca z pomieszania pojęć. W świecie, w którym nie dysponujemy nieskończonym bogactwem, nie jesteśmy bezcenni, ale to nie znaczy, że nie powinniśmy się cenić wysoko, a więc trafnie: z użyciem rozumu, a nie emocji.