Dotąd liderem dyskusji o redukcjach emisji gazów cieplarnianych po roku 2012 była Unia Europejska. Indie i Brazylia grały rolę hamulcowych, a Chiny i Stany Zjednoczone (łącznie 40 proc. światowej emisji) zachowywały dystans – co w praktyce skazywało grudniowy szczyt na porażkę. Aż do teraz.

Reklama

Najpierw Amerykanie ujawnili, że w pierwszych dniach konferencji w Kopenhadze pojawi się Barack Obama – i to z konkretnym amerykańskim zobowiązaniem klimatycznym. A wczoraj Chiny potwierdziły, że wysyłają na konferencję swojego nr 2, premiera Wen Jiabao. I jednocześnie Pekin zgłosił bardzo konkretną propozycję ograniczenia emisji.

To już bardzo dużo. I jednocześnie za mało, by można było liczyć, że przed Gwiazdką świat coś wspólnie uzgodni. Prawdziwą stawką są dziesiątki miliardów euro i dolarów, które trzeba wydać na walkę z globalnym ociepleniem. Nikt nie chce wychodzić przed szereg, bo obciążając dodatkowymi kosztami własne firmy, pogorszy ich pozycję konkurencyjną.

Tak stałoby się np. z działającymi w Polsce producentami wapna, cementu czy aluminium, których wytwarzanie może znacząco podrożeć. Jeśli zatem Kopenhaga może odnieść jakiś sukces, to połowiczny, zaledwie otwierający drogę do kolejnych szczytów klimatycznych. Lepsze to niż nic.

Reklama