Decyzja Donalda Tuska o rezygnacji z boju o Pałac Namiestnikowski to dla PiS - mimo radosnego okrzyku "yes, yes, yes" "zużytego" już spin doktora Adama Bielana - "zła nowina". A to dlatego, że teraz Tusk spokojnie może się skupić już tylko na dwóch sprawach: skuteczniejszym rządzeniu bez nerwowego oglądania się na kampanie prezydencką i jej wynik oraz przygotowaniu PO poprzez potwierdzenie swego przywództwa w partii do przyszłorocznych wyborów parlamentarnych. Tusk schodząc z pola walki o prezydenturę, zaczął tak naprawdę bój o następny Sejm.

Reklama

Co więcej, wydaje się, że i Lech Kaczyński, i PiS byli na porażkę z przygotowani. Uzasadniając ją, zawsze mogliby przekonywać, że premierowi udał się rewanż. Takie życie - raz się przegrywa, raz wygrywa. Trudno. Końcowy wynik starcia Tusk contra Kaczyński byłby remisowy. Teraz sytuacja się radykalnie zmieniła. Kaczyński, dziś murowany kandydat PiS, nie będzie walczył z Tuskiem, ale z politykiem PO, który dopiero jest poszukiwany jako zmiennik Tuska. Najpewniej będzie to Bronisław Komorowski, a może Radosław Sikorski. Ale i tak Lech Kaczyński nie jest faworytem.

PiS-owscy politycy i związani z partią publicyści jak mantrę powtarzają, że przecież w 2005 r. Lech Kaczyński także nie był liderem sondaży, a Tuska pokonał. Zgoda. Tyle że wtedy mieliśmy zupełnie inny moment dziejowy. To był czas, gdzie radykalizm był w cenie, a "rewolucja moralna" oczekiwana. Polacy, z jednej strony, byli wkurzeni stanem polskich elit obnażonym przez aferę Rywina. Z drugiej mieli nadzieje, że IV RP (pamiętacie hasło kampanii prezydenckiej Kaczyńskiego: "Prezydent IV RP"?) to będzie kraj mlekiem i miodem płynący. Kaczyńscy jawili się jako odnowiciele. Dziś już wiemy, że PiS-owscy budowniczowie nie wykorzystali swej szansy.

Karty na stół wyłożył także prezydent Kaczyński. Zgoda, że przypomniał on i odznaczył wielu zapomnianych bohaterów polskich przemian, zawsze z powagą, nawet namaszczeniem, reprezentował kraj w czasie ważnych uroczystościach - i państwach, i religijnych. Tyle że w pozostałe dni swojego urzędowania był już tylko prezydentem swojego brata i jego partii, a nie wszystkich Polaków. Że po odsunięciu PiS od władzy ośrodek prezydencki zamienił w główną kwaterę opozycji walczącej z rządem. Prezydent w wielu sprawach okazywał się małostkowy, co w konsekwencji czyniło go postacią bardziej zabawną niż poważną. Jego udział w sporach o krzesła czy akcje, w których udawał komandosa gdzieś na rubieżach Gruzji, nie przysparzały mu zwolenników. Nie wspominając już o takich współpracownikach jak Piotr Kownacki, którzy okazali się kulą u nogi głowy państwa. Prezydent Kaczyński z dnia na dzień nie stanie się ani polskim Sarkozym, ani Obamą.

Reklama

czytaj dalej



Ponadto po rezygnacji z wyścigu prezydenckiego Tuska to urzędujący prezydent stanie się przede wszystkim obiektem ataku ze strony konkurentów - i Olechowskiego, i Szmajdzińskiego, i zapewne marszałka Komorowskiego. Ten ostatni, jeśli ostatecznie wystartuje, będzie zarazem trudniejszym przeciwnikiem niż Tusk. Nie ponosi on odpowiedzialności ani za średnio oceniane dziś przez ludzi rządy PO, ani nie ma na plecach niewygodnego garba, jak choćby Andrzej Olechowski w postaci Pawła Piskorskiego i jego SD. Jego karta wydaje się czysta. Chyba że - jak sugeruje nieoceniony Roman Giertych - PiS ma na Komorowskiego jakieś "kwity".

Reklama

Jeśli jednak Komorowski jest "czysty", to stanie za nim cała machina wyborcza Platformy, która szybko może go uczynić kandydatem wybieralnym nie tylko dla centroprawicy, co naturalne, ale też centrolewicy. Szczególnie jeśli PO potrafi skutecznie zagospodarować Włodzimierza Cimoszewicza, który jednocześnie poprze jej kandydata. Jest też pewne, że w II turze, jeśli Kaczyński do niej wejdzie, pozostali przegrani kandydaci wezwą swoich wyborców do głosowania przeciw obecnemu prezydentowi - ktokolwiek by to nie był. Przy wielu różnicach jedno z pewnością ich łączy - źle oceniają obecną prezydenturę.

Przegrana Lecha Kaczyńskiego z Bronisławem Komorowskim, jak i każdym innym kandydatem, byłaby dla niego upokarzająca. Co innego przegrać z Tuskiem, a co innego z wystawionym w ostatniej chwili marszałkiem Sejmu czy Andrzejem Olechowskim. Po drugie porażka Lecha, to także porażka Jarosława, który w ten sposób zaliczyłby w krótkim czasie kolejną wyborczą klęskę. Bracia znaleźliby się między młotem a kowadłem - rozliczeniowym młotem partyjnym, rządnym krwi za kolejne nieudane wybory, a koniecznością zwierania szeregów przed wojną o parlament. Takie bitewki i napięcia osłabiają partię. Skłócony PiS znalazłby się na prostej drodze do trzeciej z rzędu ważnej porażki. Tusk za to jako premier miałby duże szanse obrony swoich rządów.

Tyle że dziś ten optymistyczny dla Platformy scenariusz może skomplikować jeden człowiek. Jest nim, dobrze czytacie, Lech Kaczyński, który - idąc w ślady Tuska - rezygnuje z walki o reelekcję. Podejmując taką decyzję, zachowuje status niepokonanego prezydenta. PiS wystawia do boju Władysława Stasiaka - polityka umiarkowanego i lubianego. To manewr otwierający nowe możliwości, którego wynik dużo trudniej przewidzieć. I co najważniejsze: porażka Stasiaka nie będzie dla Kaczyńskich i PiS tak brzemienna w negatywne konsekwencje, jak porażka Lecha Kaczyńskiego, która de facto dla obu braci oznaczałaby polityczną śmierć.

Jarosław Makowski jest filozofem i publicystą. Stale publikuje m.in. w "Newsweeku", "Gazecie Wyborczej", "Rzeczpospolitej".