Po co rozsądny, zadowolony z życia polityk miałby się spinać i dążyć do stanowiska, które nie daje władzy? Po nic. Ale jak wytłumaczyć, dlaczego, skoro samemu się nie startuje, namawia się do tego kolegów, pełniących tak ważne funkcje w państwie jak marszałek Sejmu i minister spraw zagranicznych? Że oni mogą, bo nie są tacy ważni? Ale przecież to by znaczyło, że Donald Tusk jakichś nieważnych kolegów wystawia w najważniejszych wyborach w kraju! Co robić?

Reklama

Zabieranie weta

Można się zająć samym urzędem prezydenckim. A precyzyjniej: pomniejszaniem jego rangi. Pierwsza próba, to propozycja sprzed około trzech miesięcy, by zrezygnować z wyborów powszechnych i zostawić wybór głowy państwa parlamentowi. Próba okazała się jednak nieudana, bo zaraz ktoś zrobił sondaż i wyszło, że Polacy sobie tego absolutnie nie życzą. Druga próba, już znacznie poważniejsza, to zaprezentowany w piątek projekt zmian w konstytucji, w którym m.in. odbiera się prezydentowi jego najważniejszą kompetencję, czyli silne weto wobec rządu i parlamentu.

Obawiam się, że główny cel tej prezentacji, która z braku zapewne lepszych sal w Sejmie czy Kancelarii Premiera, znów odbyła się w budynku Giełdy Papierów Wartościowych, polega na kreowaniu wrażeń, które szef rządu chciałby na dobre w Polakach ugruntować.

Reklama

Jakich? Tok rozumowania można odtworzyć następująco: "Ja nie kandyduję, bo prezydent nie ma specjalnej władzy, a nawet jak ma, to trzeba mu ją odebrać, żeby mi nie przeszkadzał. Bo ja będę premierem przez czas dłuższy." Innymi słowy: jeśli założenie mojej teorii o nieważności urzędu prezydenta było błędne, to trzeba tak zmienić rzeczywistość, by stało się prawdziwe.

I dzięki temu, że premier wypowiada te słowa już w roku wyborczym, kiedy temat robi się coraz bardziej gorący, przygotowuje sobie grunt do kolejnego wytłumaczenia, na wypadek ewentualnej wpadki i wygranej Lecha Kaczyńskiego. Będzie to można usprawiedliwiać następująco: co prawda Kaczyński wygrał, ale przecież, to żaden problem, bo nam wcale nie zależało… A kompetencje mu odbierzemy, jak tylko Polacy dadzą nam co najmniej 50 procent poparcia w wyborach parlamentarnych. To jednocześnie wytłumaczenie i hasło wyborcze: "odebrać władzę prezydentowi, bo on wszystko psuje!" Czy nie piękny slogan?

Po co preelekcja?

Reklama

Zanim jednak dojść mogłoby do takiej wpadki, należy podjąć wysiłki na rzecz wygrania wyborów. Z sondaży wynika, że lekko nie jest i kandydata trzeba podpromować, żeby nie doszło do kompromitacji. Stąd pomysł na przeprowadzanie preelekcji - twórcza adaptacja poważnej (!) inicjatywy Janusza Palikota w sprawie prawyborów.

Czym się jedno różni od drugiego? Premier twierdzi, że chodzi o to, by kandydaci nie musieli jeździć po kraju i przekonywać do siebie członków PO, bo to zdezorganizuje prace rządu i Sejmu. Ale to tylko kawałek prawdy i to niewielki. Termin "prawybory" ma bowiem swoje formalne konotacje, zakłada istnienie procedur i kontroli. Preelekcja - nie. I wcale nie sugeruję, że chodzi o jakieś fałszerstwa. Wydaje mi się jednak oczywiste, że cel całej imprezy to nie doprowadzenie do realnej gry wyborczej w partii, bo to rzeczywiście mogłoby nią potrząsnąć zbyt mocno, tylko stworzenie niezłej okazji do medialnych występów, nagłośnienia i fety.

Chyba że, w co bardzo chciałabym wierzyć poszukując mocnych politycznych wrażeń, Tusk szykuje jeszcze jakąś niespodziankę, czyli trzyma w rękawie "tego trzeciego". Czy to możliwe? Wciąż jeszcze tak, ale prawdą jest, że nie ma z kogo wybierać. Poza tym instytucja preelekcji nie po to jest przez premiera forsowana, żeby np. Włodzimierz Cimoszewicz jej się poddał - i przegrał. Bo przecież tylko na porażkę byłby skazany, gdyby stanął twarzą w twarz z aktywem powiatowym Platformy. Tu szanse ma wyłącznie Bronisław Komorowski.

A Radosław Sikorski? To broń przeciw PiS-owi. Tak długo, jak tylko będzie to możliwe, jego wizerunek, przeszłość i wszelkie tajemnice prowokować będą prezydenta i jego brata do nierozważnych kroków i wypowiedzi. A na tym tle wypaść można tylko dobrze.