Świętość osiągana jest nie tylko przez świętych, chociaż naturalnie stanowią oni dla nas wzór. Jednak świętość jest sytuacją czy też stanem, jaki osiągać może każdy, kto jest obdarzony łaską i wierzy w Boga niezawodnie. Nie zdarza się to zbyt często, ale przed nikim droga ta nie jest z góry zamknięta. Wydawałoby się zatem, że chociaż dla osiągnięcia świętości potrzebny jest nie byle jaki wysiłek, to sama idea świętości jest prosta. I tak jest w istocie, dopóki mówimy o idei, ale kłopoty, i to bardzo poważne, pojawiają się, kiedy zaczynamy mówić o potrzebie świętości, potrzebie świętych czy ponadludzkiego, transcendentnego odniesienia w naszym życiu prywatnym i publicznym. Świętość jest nam potrzebna z wielu powodów, ale przede wszystkim z tej samej racji, z jakiej potrzebna jest religia, która bez świętości nie może się obyć. Potrzebna jest nam do uporządkowania naszego świata, do sformułowania możliwie najmocniejszych podstaw dla moralności, do wyznaczenia kierunku, w jakim mamy podążać, rozwijając nasze życie duchowe. Ale także nasze liczne codzienne zachowania, które mają moralny wymiar. Nawet takie zachowania, z których moralnego wymiaru często nie zdajemy sobie sprawy, jak na przykład relacje handlowe czy postępowanie nauczyciela na wszystkich szczeblach nauczania.
Potrzeba metafizyki
Nie byłoby problemu, gdyby świętość i jej konsekwencje były jedynie wynikiem łaski, zaś problem pojawia się wtedy, kiedy zdajemy sobie sprawę z tego, że istnieje "zapotrzebowanie” na świętość. Z istnienia takiego zapotrzebowania zdają sobie sprawę liczni myśliciele epoki nowożytnej co najmniej od czasu, kiedy obecność sacrum w życiu publicznym przestała być oczywista, czyli co najmniej od odrodzenia. O potrzebie religii, a zatem i świętości, piszą Machiavelli, Hobbes czy Tocqueville. A w czasach współczesnych tacy wybitni myśliciele i filozofowie oraz publicyści, jak Daniel Bell, Leszek Kołakowski, John Gray czy znany krytyk literacki Mark Lilla. Wspominam tylko nazwiska ludzi niezwiązanych bezpośrednio z żadnym Kościołem chrześcijańskim, bo oczywiście w ramach literatury kościelnej formułowanie tezy, że świętość jest potrzebna, ma charakter powszechny.
Dlaczego potrzebna i do czego potrzebna? Odpowiedzi można sprowadzić do kilku fundamentalnych. Idea najprostsza wynika z przeświadczenia, że każdy z nas ze swojej natury, czyli wszyscy razem z natury ludzkiej, odczuwamy potrzebę czegoś wyższego, czegoś co jest ponad nami, co pojmujemy jako nie z tego świata albo - co najmniej - nie całkiem z tego świata. Najmniej religijnego sformułowania dostarczył Witkacy, kiedy pisał o potrzebie uczuć metafizycznych. Jednak potrzebę taką możemy dostrzec zarówno wtedy, kiedy z zadumaniem patrzymy na cud, jaki stanowi piękno przyrody czy piękno dzieła artystycznego, kiedy odczuwamy miłość, czy też kiedy po prostu wierzymy całym duchem w możliwość łączności z Bogiem.
Skoro potrzebujemy istnienia sfery nadprzyrodzonej - brzmi zatem odpowiedź na postawione powyżej pytanie - to znajdziemy jakąś formę przeświadczenia o tym, że sfera ta istnieje. Bardzo często przeświadczenie to przybiera formę klasycznej wiary zgodnej z nauczaniem Kościoła katolickiego, ale bywa, że wiara ta przyjmuje formy silnie zindywidualizowane, a istnienie jakiejkolwiek instytucji pomagającej nam w dążeniu do świętości lub nauczającej, jak to czynić, okazuje się zbędne. A nawet - w niektórych przypadkach - szkodliwe, gdyż instytucja zakłóca nasze bezpośrednie relacje ze sferą nadprzyrodzoną. Dla odpowiedzi na pytanie, do czego potrzebna jest nam świętość, forma, w jakiej będziemy dążyli do niej i istnienie instytucji wspomagających lub odrzucenie ich pomocy, stanowi problem drugorzędny. Pierwszorzędny jest fakt, że z natury człowieczej nie możemy się obyć bez poczucia, że istnieje sfera nadprzyrodzona.
Czas sekularyzacji
Zupełnie innej odpowiedzi na pytanie "do czego potrzebna jest świętość?” udzielają ci, którzy sądzą, że bez świętości, bez poczucia istnienia niezawodnego odniesienia w naszym pokawałkowanym i zaśmieconym świecie nie da się ustanowić solidnych podstaw dla moralności indywidualnej, a przede wszystkim dla moralności publicznej. W najbardziej prymitywnej formie pogląd taki ma charakter socjotechniczny. Ludzie są nazbyt podatni na ataki najróżniejszych poglądów i mniej lub bardziej wyrafinowanych pokus, by sami sobie dali radę w życiu moralnym i przy podejmowaniu decyzji, które mają wymiar moralny. Potrzebne jest niezawodne odniesienie, a takie znaleźć można jedynie w świętości. Argumentacja ta, powszechna zarówno u myślicieli konserwatywnych, nierzadka u myślicieli liberalnych i lewicowych, a bardzo często występująca w pragmatycznych wersjach nauczania Kościoła, jest być może trafna. Rodzi ona jednak problem, który wydaje się nie ma rozwiązania, jeżeli nie poprzestać na rozwiązaniu po prostu cynicznym, czyli na uznaniu, że wiara jest potrzebna jako „opium dla ludu”. Jednak takiego rozwiązania w myśli współczesnej nikt nie jest gotów zaakceptować. A wobec tego powstaje pytanie, jak wywołać stan przekonania o istnieniu religijnego fundamentu dla moralności publicznej, jeżeli to przekonanie nie istnieje lub nie jest powszechne. W tym punkcie zwolennicy potrzeby religii dla celów moralnych są bezradni.
Apostolstwo moralne, nawet jeżeli uznajemy je za słuszne i potrzebne, nie da się przełożyć bezpośrednio na apostolstwo religijne. Niewątpliwie kolejność powinna być odwrotna, ale wtedy wracamy do instytucji kościelnych (wszelkiego typu), które jednak tylko w niewielkiej części zdolne są odgrywać taką rolę. Żyjemy w czasach niewątpliwej sekularyzacji, o czym wiemy od kilku stuleci, a sekularyzacja ta, nawet jeżeli nie czyni gwałtownych postępów (nie zgadzam się w tej mierze z poglądem tych, którzy sądzą, że jesteśmy skazani na świat, w którym w ogóle nie będzie sacrum), jest jednak faktem niewątpliwym. Argumentacja odnosząca się do potrzeby wzniesienia czy umocnienia fundamentów życia moralnego jest nietrafna w tym sensie, że zaczyna od końca. Nie da się jej jednak prowadzić inaczej, gdyż myśliciele współcześni nie są ani apostołami, ani prorokami.
Teoria bicza bożego
Jeszcze innej odpowiedzi na pytanie "dlaczego potrzebna jest świętość?” udzielają całkiem liczni zwolennicy teorii, że człowiek jest z natury zły lub co najmniej skłonny do złego. Jest to odpowiedź, którą można streścić, nazywając teorią "bicza Bożego”. Przez stulecia teoria ta funkcjonowała w ramach Kościoła, chociaż nigdy w jego głównym nurcie, a także służyła za uzasadnienie stosownych działań mniej lub bardziej prymitywnym zwolennikom władzy, obawiającym się nieposłuszeństwa ludzi wynikającego z dysponowania przez nich wolnością oraz swobodnym rozumem. Obecnie naturalnie taka prosta argumentacja jest nie do przyjęcia, jednak pojawia się ona znacznie częściej, niż sądzimy, pod postacią zarówno przeróżnych działań władzy demokratycznej i liberalnej, jak i w całkiem często występującej myśli pesymistyczno-utylitarnej.
Przykładu dostarczył Zygmunt Freud, który w sławnym eseju "Kultura jako źródło cierpień” jasno wykazuje, iż spędzamy nasze życie na dążeniu do przyjemności, ale ponieważ dążenie do przyjemności wymaga unikania cierpienia, to de facto spędzamy życie na ucieczce od cierpienia. Jedną zaś ze stosowanych w tym przypadku strategii jest postępowanie zgodne z popularnym powiedzeniem "jak trwoga, to do Boga”. Religia zatem i świętość stanowią dla nas formę zapewnienia zarówno tego, że stosunkowo mało złego nam się stanie, jak i że my sami nie będziemy zła czynili. Kościół zresztą w codziennym nauczaniu - nie mówię tu o poziomie encyklik papieskich, lecz o poziome lokalnego proboszcza czy nawet biskupa - zapewne nie całkiem świadomie wspiera tę argumentację, kiedy namawia nas do postępowania zgodnie z Boskimi zaleceniami, dlatego że obawia się, iż grzech czyha na nas nieustannie i bez wiernego posłuszeństwa zaleceniom proboszcza będziemy alkoholikami, rozwodnikami, rozpustnikami i jeszcze gorzej. Postawa ta nie jest zgodna z duchem ani literą katolicyzmu, który na pierwszym miejscu stawia miłość i miłosierdzie, a nie podejrzliwość w stosunku do wiernych i wszystkich ludzi w ogóle. Ale w Kościele instytucjonalnym teoria "bicza Bożego” nie została w praktyce porzucona.
Dążenie do doskonalenia się
Co zatem wynika z opisu tych głównych argumentów za potrzebą religii i za potrzebą świętości? Jestem przekonany, że w wielu przypadkach to nie tyle potrzeba, ile autentyczne poczucie identyfikacji z wiarą, wszelako każda forma argumentu sięgającego po „zapotrzebowanie” na wiarę prowadzi do albo niejasnych, albo wręcz niebezpiecznych odpowiedzi. Najmniej niebezpieczne jest sformułowanie tego argumentu w postaci nieuniknionego dążenia człowieka do kontaktu ze sferą nadprzyrodzoną, bez względu na formę tego kontaktu. Najbardziej niebezpieczna dla idei świętości jest koncepcja "bicza Bożego”.
A jednak w sumie o wszystkim decydujemy my sami, nasze dążenie do świętości, które można zupełnie po świecku określić jako dążenie do doskonalenia się. Gdybyśmy z tego dążenia zrezygnowali, zarówno nasze życie, jak i świat wokół nas przyjmowałby przygnębiające formy. Stary, wielki myśliciel sir Isaiah Berlin w jednym z ostatnich publicznych wystąpień (z okazji otrzymania kolejnej nagrody) wygłosił przemówienie zatytułowane „The Pursuit of Ideal”, w którym jasno powiedział, że chociaż nie możemy w skomplikowanym i pluralistycznym świecie osiągnąć wszystkich ideałów, to dążenie do jednego z nich jest zajęciem godnym człowieka. I tyle wystarczy.
p
Najbardziej występni święci, czyli jest jeszcze cień nadziei:
Św. Franciszek z Asyżu
Żył w XII wieku. był synem bogatego kupcaJako młody chłopak prowadził życie awanturnika. Za pieniądze ojca bawił się w szynkach i domach rozpusty. Marzył o rycerskiej sławie, uczestniczył w bitwie asyżan z mieszkańcami Perugi. Po powrocie do domu przeżył nawrócenie. Odbudował kilka zniszczonych kościołów w okolicy Asyżu. Pozbył się wszystkiego, co miał.
Św. Longin
Rzymski legionista, który na Golgocie własną włócznią przebił bok konającego Chrystusa. Stał na straży Grobu Pańskiego, by za pieniądze kłamać, że ciało Jezusa zostało wykradzione przez jego uczniów. Przeżył nawrócenie. Porzucił służbę wojskową. Poświęcił się działalności apostolskiej w Kapadocji. Stracony za dezercję z rozkazu Piłata.
Św. Jan Gwalbert
Pochodził z rodziny florenckich patrycjuszy. Otrzymał staranne wychowanie, ale prowadził hulaszcze życie. Po tym, jak zabito jego brata, postanowił się zemścić. Kiedy dopadł mordercę, by go zabić mieczem ten padł na kolana z błaganiem na Mękę Chrystusa o litość. Wstrząśnięty tą sceną wybaczył i sam podjął pokutę. Wstąpił do zakonu benedyktynów.
Św. Ignacy Loyola
Żył na przełomie XV i XVI wieku. Prowadził swobodne życie rycerskie na dworze królewskim. W wieku 16 lat podjął służbę w przybocznej gwardii wicekróla Nawarry, gdzie życie upływało na hazardowych grach oraz częstych pojedynkach. Kiedy się nawrócił, skończył studia teologiczne w Paryżu. Był założycielem Towarzystwa Jezusowego.